Выбрать главу

— A może naprawdę jesteśmy robotami? — odparła Rodis, wkładając w uśmiech i spojrzenie odrobinę kobiecej kokieterii.

Czojo Czagas musiał natężyć całą siłę woli, by nie poddać się urokowi Ziemianki. Odwrócił się, otworzył czarną szafkę i wydobył z niej coś w rodzaju staromodnej fajki. Zapalił ją, usadowiwszy się w fotelu naprzeciwko Rodis. Przyglądał się jej poprzez kłęby ostro pachnącego dymu, a jego wąskie oczy świadczyły o lekkim zamroczeniu. Milczał tak długo, że Rodis odezwała się w końcu pierwsza:

— Co oznaczał pański okrzyk: „Całkowicie wystarczy”? Ziemia nie spodobała się panu?

— Filmy są doskonałe technicznie. Nigdy jeszcze takich nie widzieliśmy!

— Czy to kwestia techniczna? Miałam na myśli naszą planetę.

— Nie oceniam bajeczek. Jak mogę oddzielić kłamstwo od prawdy, skoro nie widziałem nic więcej, prócz tych obrazków?

Faj Rodis wstała, lekko wspierając się o krawędź rzeźbionego stołu i popatrzyła uważnie na Czagasa.

— Teraz to pan kłamie — odpowiedziała spokojnie, modulując głos zgodnie ze zwyczajami Tormansjan. — Proszę mi pomóc siebie zrozumieć. Jest pan wybitnie inteligentnym człowiekiem, dlaczego więc unika wyrażania wprost swoich przekonań i celów? Czego się pan boi?

Czojo Czagas wstał powoli, zimny i nadęty. Faj Rodis nawet nie drgnęła, gdy stanął przed nią z wyciągniętą szyją i pięściami na blacie stołu. Ich milczący pojedynek trwał tak długo, aż władca ustąpił, ocierając czoło żółtą chusteczką.

— Moglibyśmy was zniszczyć — oświadczył, szczerząc się w złowróżbnym uśmiechu — a zamiast tego mam jeszcze się wam opowiadać!

— Czy to naprawdę taka straszna ofiara? — spytała Faj z przekąsem. — Boi się pan, że gdy przybędzie drugi gwiazdolot, oba statki zburzą wasze miasta, fabryki, pałace? Wiem, że pan i pańscy zastępcy spokojnie przyjmiecie zagładę milionów mieszkańców Jan-Jah i ruinę tego, co budowaliście przez tysiąclecia, bylebyście tylko wy ocaleli! Prawda?! — krzyknęła ostro Ziemianka.

— Tak — wyznał, wzdrygnąwszy się lekko, Czojo Czagas. — A czego tu żałować? Mierzwy małych ludzików z ich błahymi uczuciami? Starego chłamu niemodnych dzieł, leżących bezużytecznie całymi stosami w zakurzonych magazynach? Wrogich fantastów „dży”?

— To przecież ludzie! — krzyknęła Rodis.

— Nie. Jeszcze nie.

— A czy pomaga im pan stać się ludźmi? Nie mogę pana zrozumieć. Najpiękniejsza rzecz w życiu to pomagać ludziom, zwłaszcza gdy ma się do tego władzę, siły i możliwości. Czy może istnieć większa radość? Nigdy nie przyszło to panu do głowy, nieszczęśniku?

— To pani jest nieszczęśliwa! — wrzasnął władca. — Stare przysłowie powiada, że dla kobiety istnieją tylko teraźniejszość i przyszłość, nie ma przeszłości. Co z pani za historyk, skoro nie rozumie pani, że morze pustych dusz wyjadło, wypiło i zadeptało całą tę planetę!

Faj Rodis uspokoiła się tymczasem.

— Czy wie pan, że ludzki mózg posiada szczególną zdolność do naprawiania skaz otaczającego go świata, nie tylko wizualnych, ale także myślowych, wynikających z wypaczenia praw natury w źle urządzonym społeczeństwie? Mózg zwalcza dystorsję, naprostowując ją w stronę piękna, spokoju i dobra. Mówię, oczywiście, o normalnych ludziach, nie o psychopatach z kompleksem niższości. Nie wie pan o tym, że cudze twarze zawsze wydają się piękne z daleka, a życie innych, oglądane z boku, wydaje się ciekawsze i bardziej znaczące? Oznacza to, że każdy człowiek marzy o pięknie, choćby nawet tworzonym przez tysiące pokoleń, a podświadomość prowadzi nas w stronę dobra bardziej niż myślimy. Jak można mówić o ludziach niczym o historycznej mierzwie?

— Pani szczerość zaczyna mi się podobać — stwierdził Czojo z krzywym uśmieszkiem. — Proszę mówić dalej.

— Wiem, że nie wątpi pan teraz w nasze pokojowe zamiary. Ileż to razy wasi ludzie usiłowali wydobyć z któregoś z nas chociaż kapkę wrogości, choćby podczas próby ataku na gwiazdolot, dokonanej na pański rozkaz! Nic przecież nie dzieje się tutaj bez rozkazu Rady Czterech?!

— Tak — potwierdził władca, poddając się ponownie dziwnej, magnetycznej mocy Ziemianki.

— Skoro tak, problem polega na urojonej zgrozie, jaką w was wzbudzamy. Zrozumiałam już, że chce pan zakazać pokazywania filmów o ziemskim życiu narodowi Jan-Jah. Kieruje się pan osobistymi pobudkami, wynikającymi z pańskiego punktu widzenia. My, Ziemianie, nie dostrzegamy w waszej prymitywnej propagandzie nawet odrobiny troski o społeczeństwo. Obecny ustrój służy tylko garstce uprzywilejowanych. W historii Ziemi zgubiło to setki państw i miliony ludzi. Całkiem niedawno przeżyliście katastrofę przeludnienia…

Faj Rodis przerwała wywód, widząc ze zdziwieniem, jak zmieniły się rysy twarzy władcy Tormansa. Czojo Czagas stracił panowanie nad sobą.

— Dosyć! Nie chcę! Niczego o Ziemi! Nienawidzę! Nienawidzę tej przeklętej Ziemi, planety bezgranicznego cierpienia moich przodków!

— Pańskich przodków? — powtórzyła Faj ze ściśniętym gardłem, widząc, że jej hipoteza właśnie się potwierdziła.

— Tak, tak, moich i waszych! To tajemnica ukrywana od setek lat, a ujawnianie jej karane jest śmiercią!

— Dlaczego?

— Żeby nie pojawiały się marzenia o dawnym, innym świecie, podmywające podstawy naszej egzystencji. Człowiek nie powinien czerpać siły z przeszłości, bo tworzy wówczas wywrotowe idee i przekonania. Historię należy wykorzenić i zacząć od chwili, gdy ludzkie drzewo rozkwitło na Jan-Jah.

Czojo Czagas stał chwilę zadumany, potem usiadł, wskazując Faj jej fotel. Pykał fajkę, wpatrując się w skupieniu w kryształową kulę, podczas gdy Ziemianka siedziała nieruchoma jak posąg w głębokiej ciszy apartamentów władcy. Władca prześlizgnął się spojrzeniem po jej jakby nieobecnej postaci i wstał znowu, na coś się decydując. Z tajnego schowka wydobył pęk starodawnych kluczy. Jednym z nich, grubym i krótkim, otworzył ukryte w ścianie metalowe drzwiczki, coś za nimi przekręcił i zamknął znowu starannie.

— Chodźmy — powiedział po prostu, uchylając jedną z kotar i odsłaniając drzwi wąskie jak skalna szczelina.

Faj Rodis poszła za nim bez wahania. Czojo Czagas kroczył ze spuszczoną głową, nie oglądając się, przez długi korytarz, słabo oświetlony nikłym światłem gazowych lamp. Obejrzał się dopiero u drzwi windy i wpuścił Faj pierwszą do kabiny. Rozległ się szczęk rzadko używanego mechanizmu. Kabina pomknęła szybko w dół. Na miejscu Faj Rodis zaparło dech w piersi, oczekiwała bowiem, że zatrzymają się w jakiejś piwnicy, tymczasem wyszli na głęboko położony korytarz, po którego jednej stronie ciągnęły się żelazne filary i szyny. Czojo znów się obejrzał, wprowadzając swego gościa do niewielkiego wagonu i siadając za drążkami sterowania. Zapalił przedni reflektor i wagon pomknął w nieprzenikniony mrok z łoskotem godnym starożytnych ziemskich maszyn.

Rodis, uśmiechnąwszy się do spiętego władcy, zanuciła cicho, poddając się hipnotycznym błyskom mijanych po drodze różnokolorowych świateł sygnałowych. Zauważyła, że wsłuchuje się uważnie, często zerkając na nią w rozbłyskach semaforów.

— Co to za pieśń? — spytał porywczo, przyspieszając i tak już szalony pęd pociągu.

— „Skoczyć prosto w głęboką wodę najdzielniej i znaleźć siebie, chroniąc się przed obłędem…” — zaczęła przekładać Rodis na język Jan-Jah.

— Tylko tyle? — zawołał Czagas.

— A czego pan się spodziewał?

— Czegoś bojowego. Bardzo dziarska i rytmiczna muzyka — stwierdził władca, hamując ostro przed fioletowym luminoforem.