Faj Rodis poczuła zmęczenie. Zdjąwszy cienką, niby tormansjańską odzież, wykonała parę ćwiczeń relaksacyjnych, zakończonych improwizowanym tańcem. Ustała neurotyczna gonitwa myśli i kobieta była znowu gotowa spokojnie medytować. Usiadłszy na brzegu wielkiego stołu w klasycznej pozycji dawnych wschodnich mędrców, Rodis skoncentrowała się tak, że wszystko wokół niej zniknęło i w jej umyśle pozostała jedynie rodzima planeta.
Nawet ona, będąc specjalistką od najbardziej krytycznego i niebezpiecznego momentu rozwoju ludzkości, nie wyobrażała sobie całej głębi inferna, jakie przeszedł świat w drodze do wolnego i rozumnego życia.
Dawni ludzie żyli w takich warunkach całe życie i nie znali innego. Przez mur ciemnoty i okrucieństwa z pokolenia na pokolenie całymi wiekami przenikały złote promyki czystej miłości, wiedzy, wdzięcznego współczucia, pomocy i samodzielnych poszukiwań wyjścia z inferna. „Przywykliśmy hołdować tytanom sztuki i nauki — myślała Rodis — ale im, osłoniętym zbroją wybitnej twórczości lub wiedzy, łatwiej było pokonać życiowe ciężary. O wiele trudniej przychodziło to zwykłym ludziom, nie uczonym i nie artystom. Jedyne, czym mogli się osłonić przed ciosami losu, były snute w ucisku marzenia i fantazje. I wciąż… wzrastali podobni im, skromni i dobrzy ludzie pracy, realizujący w miarę możności własne ambicje. Dlatego po Erze Rozbicia Świata nastąpiły Era Zjednoczenia Świata, Era Wspólnej Pracy i Era Podanych Rąk”.
Bardziej sercem niż rozumem pojęła teraz Faj Rodis ogromną cenę, jaką zapłaciła ziemska ludzkość za komunistyczny postęp, za wydobycie się z inferna przyrody. Zrozumiała na nowo mądrość społeczeństwa opiekuńczego i mocno odczuła, że w żadnym wypadku, w imię czegokolwiek, nie należy wracać do przeszłości. Każdy krok wstecz oznaczał stoczenie się w otchłań inferna. Za każdym szczeblem owej drabiny czaiły się miliony ludzkich oczu, stroskanych, rozmarzonych, cierpiących i groźnych. I morze łez. Jak wielką miał słuszność jej nauczyciel, Kin Ruh, stawiający teorię infernalności na czele badań historycznych! To właśnie dzięki niemu ostatecznie wyjaśniła się psychologiczna sytuacja ludzi dawnych epok, polegająca na braku wyboru. A dokładniej, wybór był utrudniony niesprawiedliwością społeczną, toteż każda próba zmiany warunków urastała do rangi kryzysu moralnego i narażała danego człowieka na fizyczne niebezpieczeństwo.
W ślad za myślami o nauczycielu przed oczyma Faj pojawił się obraz kolejnej osoby, która również nie zlękła się duchowego brzemienia ERŚ.
Organizatorka słynnych wykopalisk, artystka i śpiewaczka Weda Kong była dla Rodis od dziecka największym ideałem. Dawno temu jej ciało spopielił niebieski żar stosu pogrzebowego, lecz doskonale zachowane stereo-filmy z Ery Wielkiego Pierścienia ukazywały od wieków jej urzekające oblicze. Wielu młodych ludzi pragnęło pójść tą samą drogą. W społeczeństwie, które historię uznało za najważniejszą naukę, sporo osób wybierało tę specjalizację. Jednakże historyk przeżywający wszystkie dramaty i trudy badanej epoki, podlega nieznośnemu obciążeniu psychicznemu. Zbieżności między Ciemnymi Wiekami i ERŚ wymagały szczególnej odporności i duchowego treningu.
Faj Rodis odczuła cały ciężar przeszłości, zalegający jej duszę, ciężar wieków, kiedy historia nie była nauką, a tylko instrumentem politycznego ucisku i stekiem kłamstw. Fałszerze dziejów wkładali sporo wysiłku w to, by zohydzić życie przeciętnych ludzi w dawnych wiekach i zrekompensować jak gdyby w ten sposób bezwartościową, żałosną egzystencję ich potomków. Dla ludzi z nowych, komunistycznych er ziemskiej historii, odważnie i z samozaparciem zgłębiających przeszłość, ogrom napotkanego w niej cierpienia kładł się ponurym cieniem na całym ich życiu.
Rodis tak głęboko zatopiła się w swoich przemyśleniach, że nie usłyszała zgrzytu ochronnych drzwi, otwieranych ostrożnie przez Czojo Czagasa. Górne oświetlenie było wciąż wyłączone. Tylko blade fioletowe płomyki lamp gazowych połyskiwały w półmroku podziemia. Nie od razu wchodzący uzmysłowił sobie, że widzi swego gościa w opinającym ciało jak druga skóra skafandrze i zaczął się uważnie przyglądać. Faj Rodis wróciła do rzeczywistości, wstała z krzesełka pod natarczywym spojrzeniem Czojo i podeszła do tego, na którym leżała jej odzież. Tamten podniósł dłoń, powstrzymując ją. Zerknęła nań ze zdziwieniem, odruchowo poprawiając fryzurę.
— Czy wszystkie Ziemianki są takie piękne?
— Jestem całkiem przeciętna — odparła z uśmiechem i zapytała: — Mój widok w samym skafandrze dostarcza panu przyjemności?
— Oczywiście. Jest pani nadzwyczaj urodziwa.
Faj Rodis zwinęła cienkie tkaniny w zgrabny węzeł i zamotała wokół głowy na podobieństwo szerokiego turbanu. Przesunięty lekko na bakier, nadawał regularnym rysom ziemskiej kobiety przyjazny i figlarny wyraz.
Czojo Czagas zapalił górne światło i zwlekał, patrząc na nią z nieskrywanym zachwytem.
— Czy to możliwe, żeby w gwiazdolocie były kobiety piękniejsze od pani?
— Tak. Na przykład Olla Dez, ale ona nie zjawi się tutaj.
— Szkoda.
— Poproszę, by zatańczyła dla pana.
Wrócili do zielonego pokoju, opuszczonego przez Rodis trzy dni temu. Czojo Czagas zasugerował, by trochę odpoczęła, lecz odmówiła.
— Spieszę się. Jestem to winna towarzyszom. Przyjaciele na pewno się o mnie niepokoją. Zapomniałam o tym, oglądając filmy z ziemskiej przeszłości. Jestem bardzo panu wdzięczna za szczerość! Nietrudno pojąć, jak ważne dla historyka jest spotkanie z dokumentami i zabytkami sztuki, utraconymi u nas na Ziemi.
— Jest pani jedną z nielicznych osób, która to widziała — zaznaczył surowo Czojo Czagas.
— Zobowiązuje mnie pan do zachowania tego w sekrecie przed mieszkańcami waszej planety?
— Otóż to!
Faj wyciągnęła dłoń i znów Czojo próbował zatrzymać ją dłużej w swojej. Rozległ się cichy świst komunikatora. Władca odwrócił się do stolika i powiedział parę niezrozumiałych słów. Wkrótce wszedł do pokoju podenerwowany inżynier Tael. Zatrzymawszy się u drzwi w pozie pełnej uszanowania, pokłonił się przywódcy, nie zauważając w pierwszej chwili Ziemianki w głębi komnaty.
— Goście z Ziemi szukają swojej władczyni. Pojawili się w Sali Potępienia, przyprowadzając ze sobą jeden z tych dziewięcionogich aparatów. Co pan rozkaże?
— Nic. Władczyni jest tutaj i zaraz do nich dołączy. Ty zaś zostaniesz, by mi doradzić!
Inżynier Tael odwrócił się we wskazanym kierunku i osłupiał. Metalicznie pobłyskująca Rodis, zwieńczona zadziornym turbanem, spod którego świeciły jej niezwykłe zielone oczy, wydała mu się niesamowitym zjawiskiem z innego świata. Stała w swobodnej, akcentującej niezależność, pozie i co wydawało się nie do pomyślenia dla kobiety z Jan-Jah, była całkiem odkryta, a zarazem tak odległa i niedostępna, że inżynier poczuł w sercu ukłucie rozpaczy.