Faj Rodis uśmiechnęła się do niego na powitanie i zwróciła się do przewodniczącego Rady Czterech:
— Pozwoli pan, że wkrótce znowu się zobaczymy?
— Oczywiście. Proszę pamiętać o Olli i jej tańcu!
Rodis wyszła. Przemierzała teraz bez przewodnika opustoszałe korytarze i sale. W pierwszej z nich, o czerwonych ścianach z zygzakowatymi liniami i klinowatymi napisami, znajdowała się kobieta. Faj rozpoznała żonę władcy, której imieniem nazwano planetę. Piękne usta Jantre Jahah wykrzywiły się w dumnym uśmieszku, któremu towarzyszyło złowieszcze wygięcie brwi.
— Przejrzałam pani grę, lecz nie spodziewałam się po uczonej przywódczyni przybyszów takiego bezwstydu i bezczelności!
Faj milczała, odtwarzając w pamięci semantykę zapomnianych na Ziemi obraźliwych słów, które trzeba było sobie przypomnieć na Tormansie. To jeszcze bardziej rozgniewało miejscową.
— Nie pozwolę, by paradowała pani tutaj w takim stanie! — krzyknęła.
— W jakim stanie? — zdziwiła się Rodis, spoglądając po sobie. — A, chyba rozumiem. Pani mąż powiedział jednak, że ten widok sprawia mu przyjemność.
— Powiedział! — syknęła tamta, dusząc się gniewem. — Nie rozumie pani, jak bardzo jest nieprzyzwoita! — dodała, obrzucając rywalkę oburzonym spojrzeniem.
— To nie jest strój stosowny na ulicę, wedle waszych praw — zgodziła się Faj. — Ale w domu? Pani strój, na przykład, wydaje mi się znacznie piękniejszy i bardziej wyzywający.
Tormansjanka ubrana w bluzę z głębokim, odkrywającym piersi dekoltem i krótką spódniczkę, pociętą w wąskie wstęgi, odsłaniającą biodra przy każdym poruszeniu, wydawała się istotnie bardziej naga.
— Ponadto — dodała Rodis z ledwo zauważalnym uśmieszkiem — w tej metalowej zbroi jestem kompletnie niedostępna.
— Wy, Ziemianie, jesteście albo niezmiernie naiwni, albo bardzo sprytni. Naprawdę nie rozumie pani, że jest piękna, jak żadna kobieta z mojej planety? Niezwykle piękna i niebezpieczna dla naszych mężczyzn… Wystarczy na panią spojrzeć… — Jantre splotła nerwowo dłonie. — Jak mam to wytłumaczyć? Jesteście przyzwyczajeni do doskonałości ciała, to stało się u was normą, a u nas jest rzadkim darem.
Faj Rodis położyła dłoń na odkrytym ramieniu Jantre, ta zaś odskoczyła, milknąc.
— Proszę mi wybaczyć — powiedziała Faj z lekkim ukłonem. Rozwiązała turban i ubrała się w mgnieniu oka.
— Obiecała też pani mojemu mężowi jakieś tańce?
— Tak i trzeba będzie spełnić obietnicę. Nie sądzę, aby było to pani niemiłe. Jednak relacje z władcą planety to osobna sprawa, dotycząca kontaktów między naszymi światami.
— I nie mam tu nic do gadania? — prychnęła Tormansjanka.
— Owszem — potwierdziła Faj Rodis i Jantre odeszła, oniemiała ze złości.
Faj Rodis postała chwilę w zadumie, potem poszła powoli przez salę. Potężne zmęczenie przytępiło zwykłą jasność jej odczuć. Przemierzyła kolejną, żółto-brązową salę i gdy tylko wstąpiła do ostatniej, słabo oświetlonej galerii, łączącej apartamenty władcy z wydzieloną dla gości częścią pałacu, poczuła na sobie czyjeś spojrzenie. Rodis momentalnie skupiła całą siłę psychiki na zabezpieczeniu się przed czyimiś złymi zamiarami. W ciemności rozległ się zdławiony okrzyk zdumienia i niedowierzania. Natężając wolę, Rodis przeszła obok, a tuż za nią, skoczywszy w dół, jakiś człowiek uciekał w stronę, z której przyszła.
Nagle coś ciężko gruchnęło na dole. Zew SDG, wołający Rodis, przeniknął przez wszystkie pałacowe zakamarki. Strażnicy pobiegli w tamtą stronę. Było to w tym samym momencie, kiedy kompania „ratunkowa” stoczyła się z zapadni Sali Mroku, a raczej Sali Potępienia, jak zwano ją oficjalnie.
Ziemianie wciąż jeszcze nie rozumieli, że zachowania niższych rangą dowódców i ochroniarzy nie należy rozpatrywać w kategoriach normalnych, może trochę źle wyszkolonych, lecz odpowiedzialnych za swoje postępowanie ludzi. „Liliowi” byli okaleczeni moralnie, złamani psychicznie i niezdolni samodzielnie osądzać swoich zachowań, w pełni poddani woli zwierzchników. Do takiego wniosku doszli kosmonauci, omawiając to, co się wydarzyło podczas nieobecności Faj Rodis.
— Popełniliśmy wszyscy sporo błędów — stwierdziła Faj, ogarniając towarzyszy rozbawionym spojrzeniem. — Czy mogę was obwiniać, skoro sama mam wielką ochotę przełamać siłą ten ich żelazny upór i pragnienie utrzymania nieludzkiego systemu?
— Archiwa całkiem nas przytłoczyły — poinformowała Czedi. — Dawne świątynie i inne opuszczone pomieszczenia, zawalone stertami ksiąg, papierów, map i dokumentów, zapleśniałych lub na pół przegniłych. Żeby przetrząsnąć choćby jedno takie archiwum, potrzeba setki sumiennych pracowników, a na całej planecie znajduje się około trzy tysiące takich zbiorów.
— Nie lepiej wygląda sprawa z dziełami sztuki — zauważył Gen Atal. — W Domach Muzyki, Malarstwa i Rzeźby wystawione jest tylko to, co podoba się Radzie Czterech i ich zausznikom. Wszystkie inne, stare i nowe dzieła, zwalone są stosami w zamkniętych na głucho magazynach. Zajrzałem do jednego. Pryzmy zleżałych płócien i piramidy bezużytecznych rzeźb pokryte grubymi warstwami kurzu. Serce się ściska, gdy widzi się to kolosalne cmentarzysko artystycznej pracy, marzeń i nadziei tak właśnie „spełnionych” przez ludzkość z Jan-Jah!
— W ogóle wszystko jasne — stwierdziła Ewiza Tanet. — Przebywając tutaj, niczego nie zobaczymy, oprócz tego, co zechcą nam pokazać. W rezultacie dostarczymy na Ziemię potwornie wypaczony obraz życia na Tormansie i nasza wyprawa nie przyniesie wielkiego pożytku!
— Co pani proponuje? — zapytał Wir Norin.
— Pobuszować w codziennym życiu planety — odparła z przekonaniem Ewiza. — Za parę dni będziemy mogli zdjąć skafandry i nasz metalowy poblask nie będzie peszył otoczenia.
— Zdjąć skafandry? A co z zabójczą bronią? — zawołał Gen Atal.
— To będzie jednak konieczne — powiedziała spokojnie Rodis — inaczej Tormansjanie będą od nas stronili. A tylko dzięki nim zdobędziemy wiedzę o prawdziwym życiu tutaj, jego celach i sensie. Nie można liczyć na to, że nasza siódemka zdoła przekopać się przez ogromne złoża zakazanych informacji. Potrzebni są nam ludzie z różnych miejsc, różnych pozycji społecznych i profesji. Ta ostatnia jest tutaj najważniejsza, gdyż wykonują ją przez całe życie.
— I nie zważając na to, kiepsko pracują — zauważyła Czedi. — Tiwisa i Tor obserwowali instytuty biologiczne planety i byli porażeni niewiarygodnym zapuszczeniem rezerwatów przyrody: umierające lasy i zwyrodniała fauna. Zdejmij jak najszybciej skafander, Ewizo!
— Musimy jeszcze odcierpieć sześć dni.
Kosmonauci zaczęli rozchodzić się po pokojach, by przygotować kolejny raport dla „Ciemnego Płomienia”.
— Chciałaś zobaczyć Wedę Kong? To chodź ze mną — powiedziała Rodis do Czedi.
Długo milczący czarny SDG przydreptał z kąta do kanapy. Faj Rodis wydobyła z niego jeszcze nierozpakowaną „gwiazdkę” maszyny pamięciowej i rozwinęła folię. Granatowo-czerwony odcień zapowiadał liryczną biografię. Rodis wykonała niezbędne czynności i po chwili na tle niebieskiej ściennej draperii pojawiła się postać kobieca. Stereo-filmy EWP w niczym nie ustępowały współczesnym. Weda Kong zjawiła się z przeszłości, weszła i usiadła przed Faj i Czedi na cienko plecionym metalowym fotelu ze swoich czasów.
— Ustawiłam promień piąty — szepnęła wzruszona Rodis. — Na to, czego sama jeszcze nie widziałam, ostatnią dekadę jej życia, kiedy zakończyła rozbiór historii wojen czwartego okresu ERŚ…