— To dziwne, czemu nie wyrzekli się starożytnego kultu popiołów?
— Widocznie nie czuli się na siłach odwrócić biegu wydarzeń — zasugerował Gen.
— Degradacja jakości przez ilość — stwierdziła Tiwisa. — W zielonych dżunglach tygrys wydawał się najwspanialszym zwierzem, wzbudzającym niemal mistyczny lęk. Wyobraźcie sobie jednak dziesięć tysięcy tygrysów zagnanych na taką pustynię! Jak bardzo taka masa byłaby niebezpieczna, to stado skazane na zagładę, w którym nie ma już prawdziwych tygrysów.
Gen Atal westchnął głęboko i nie powiedział już ani słowa.
Rzadka roślinność rozchodziła się na wszystkie strony i niknęła za horyzontem na przedgórskim paśmie wzgórków. Ziemianie zbliżyli się do pierwszych drzew. Ciemnoszare, krótkie pnie wznosiły w stronę ołowianego nieba jednakowo poskręcane gałęzie z grubymi liśćmi barwy czekoladowej. Zadziwiająca symetria przysadzistych, zwróconych czubkiem w dół stożków przypominała o całkowitej bezwietrzności okolic Morza Lustrzanego. Podróżnikom było bardzo gorąco, chociaż wentylacja skafandrów pracowała na pełnej mocy. Powietrze przechodziło pod metalową „skórą” i wydobywało się przez klapki na piętach, wzniecając przy każdym kroku niewielką kurzawę.
Pozbawiony szarości tormansjański zmierzch zastał Ziemian wśród takich samych drzew, ale grubszych i o gęstszych koronach, gdzie w masie gałęzi trafiały się też większe konary. Długie cienie kładły się na suchą glebę. Nic żywego nie pojawiało się pośród zastygłego gaju. Gdy ludzie zatrzymali się na odpoczynek pod przydrożnym drzewem, jakieś półprzezroczyste owady zleciały się do światła latarni. Ziemianie na wszelki wypadek włączyli nawiew w kołnierzach skafandrów. Tiwisa wciągnęła powoli powietrze rozszerzonymi nozdrzami i powiedziała:
— Sugestia to wielka rzecz. Naboje przewiewu napełnione są ziemskim powietrzem i chociaż wiem, że to tylko masa atomów, całkowicie pozbawiona zapachu i smaku, zwiduje mi się w tutejszej duchocie aromatycznych powiew znad jezior północnych, gdzie pracowałam przed wyprawą.
— Tutaj byle wentylator wydałby się wiatrem północnym w kontraście z dusznością i kurzem — burknął Tor Lik, wyciągając chłodzącą poduszkę i przystawiając ją do boku SDG.
Półdobowa noc tormansjańska trwała zbyt długo, by Ziemianie mogli sobie pozwolić na czekanie do świtu. Pierwszy zbudził się Gen Atal, męczony koszmarami. Zwidywały mu się ogromne cienie, snujące się opodal, wzdłuż pochyłego kamiennego muru i czerwone kłęby dymu zionące z czarnych przepaści. Leżał jeszcze jakiś czas, analizując swe wizje, dopóki nie zrozumiał, że podświadomy instynkt ostrzega go przed zagrożeniem, odległym, lecz niewątpliwym.
— Śniło mi się coś złego, przerażającego. Tu na Tormansie często zdarzają mi się ciężkie noce, zwłaszcza przed świtem…
— Godzina Byka o drugiej w nocy — zauważył po chwili Gen Atal. — Tak nazywano w dawnych czasach najbardziej dręczące godziny przed świtaniem, którymi władają demony zła i śmierci. Mongołowie z Azji Centralnej określali to tak: Godzina Byka kończy się, kiedy konie układają się nad ranem na ziemi.
— Dolor ignis ante lucem, bolesny żal przed świtem. Starożytni Rzymianie także znali niezwykłą moc tych godzin nocnych — powiedziała Tiwisa, rozpoczynając poranną gimnastykę.
— Nic w tym niezwykłego — odparł astrofizyk. — W pełni uzasadnione odczucie, uwarunkowane fizjologią organizmu od czasów pierwotnych i szczególnym składem atmosfery u kresu nocy.
— Dla Afiego wszystko zawsze jest związane z kosmosem! — orzekła, śmiejąc się, Tiwisa.
Czerwono-złoty SDG Gena wysunął się do przodu. Lampa, wysoko uniesiona na giętkiej sprężynie, oświetliła drogę. Czarne cienie dziko zatańczyły w wyrwach i rozpadlinach, całkiem jak we śnie Atala. SDG kołysał się na nierównościach drogi i otaczający ich mrok ustępował lub gęstniał. W falach ciemności błyskały na nieboskłonie pojedyncze ogniki gwiazd. Po prawej stronie ledwie majaczącego wierzchołka odległej góry słabo przyświecał księżyc Tormansa. Ziemianie dotarli niepostrzeżenie do przełęczy i znów natrafili na jałową pustynię… Zaczęło się zejście, równie łagodne, jak wcześniejsze podejście. Przed nimi, w rzedniejącym mroku majaczyło coś ciemnego, zakrywającego ledwie widoczny horyzont. Na przodzie i w dole rozległ się cichy, równomierny szum. Ziemianie, przyzwyczajeni do ogromnych bezwodnych terenów Jan-Jah, nie od razu uświadomili sobie, że to szum wody. Nagły rozbłysk pochłonął światło latarni SDG. Ponure purpurowe słońce wzeszło po prawej stronie. Wznosiło się powoli coraz wyżej, nabierając mocy, aż oświetliło dolinę pośród gór. U stóp zbocza szemrała rzeczka, a za nią, na niskich pagórkach rósł zagajnik gigantycznych drzew. Nawet przyzwyczajonym do widoku mierzących sto pięćdziesiąt metrów eukaliptusów i sekwoi na Ziemi podróżnikom zaparło dech w piersiach. Kolumnada stosunkowo smukłych pni, wyrastających na wysokość co najmniej dwustu, może trzystu metrów, zwieńczona była gęstą koroną pokrytych listowiem gałęzi. Ziemianie zeszli nad rzeczkę, spodziewając się, że ujrzą typowy górski potok, lecz natknęli się na głęboką, ciemną, ledwie zauważalnie cieknącą wodę, zatamowaną zwalonym w poprzek konarem kolosalnego drzewa. Ostrożnie balansując na śliskiej powierzchni zapory, sześcioro piechurów, troje ludzi i trzy roboty, przeszli na drugi brzeg, porosły miękkim mchem. SDG musiały skakać, by ich krótkie łapki w nim nie uwięzły. Za pasmem mchu znowu zaczynała się sucha, kamienista gleba, pokryta w części leśnej grubą warstwą uschłych liści i gałęzi. Na pół zgniła pokrywa zamieniała się pod stopami idących w brązowy proch. Najwidoczniej nikt tędy nie chodził od wieków.
— Oto jak wyglądały lasy Tormansa, nim przyleciały nasze gwiazdoloty — powiedziała cicho Tiwisa.
— Ciekawe, kto mieszkał tu w tamtych czasach? — spytał Gen Atal, wpatrzony w ciemną masę liści i owoców, zmienioną w ciemny pył. — Wątpię, by ktoś mógł wyżyć na dole!
— W wielkich puszczach na Ziemi — odparła Tiwisa — wszelkie życie skupiało właśnie się tam.
Uniosła dłoń ku ginącym na wysokościach, powyginanym gałęziom.
Jakby w odpowiedzi na jej gest, wysoki świst przeniknął leśną ciszę, powodując, że ludzie zamarli w zaskoczeniu. Gdzieś w oddali rozległ się analogiczny dźwięk, przypominający pisk wysokoobrotowej piły diamentowej.
Tor Lik, wydobywszy stereo-teleskop, usiłował wypatrzyć coś przezeń w gęstwinie liści. Na wysokości trzystu metrów zdołał jedynie dostrzec ledwie uchwytne kołysanie się gałęzi.
— Aha! — zakrzyknął wesoło Gen Atal. — Nie wszystko wymarło za Morzem Lustrzanym! Tormansjanie nie wyjedli wszystkiego!
— Jeśli działa wciąż czynnik SA, wątpię, by przeżyło tam coś dobrego — orzekła, krzywiąc się, Tiwisa. — Ten gwizd nie brzmi przyjaźnie.
Ziemianie długo stali nasłuchując, nastawiwszy fotoradar SDG na słabe naświetlenie, lecz wydawało się, że potężny las skrywał w sobie nie więcej życia, niż ledwo stojące budynki Czendin-Tot.