Spędzili w lesie jeszcze dwa dni, przebijając się ze wzgórka na wzgórek przez zwały spopielałej roślinności. Czasem niewielkie prześwity wznosiły się ku górze oślepiającymi smugami światła. Wysoko widniało ołowiano-popielate niebo w obramowaniu kosmatych, czekoladowych gałęzi. Trzeciego dnia zatrzymali się na obrzeżu polany.
— Próżno tracimy czas — oceniła zdecydowanie Tiwisa. — Jeśli tutaj, w rezerwacie niewątpliwie prastarej puszczy ocalał jakiś gatunek zwierząt, w rodzaju tych „świstaków”, mamy małą szansę nie tylko je obserwować, ale nawet przez chwilę zobaczyć! Zbyt wielki czują lęk przed człowiekiem. Cóż za kontrast z Ziemią! W tych dniach często wspominałam naszych upierzonych i kosmatych przyjaciół. Jak Tormansjanie mogli żyć, nie troszcząc się o swych młodszych braci? Wszak miłość do przyrody zanika, jeśli nie ma z kim jej podzielić!
— Może z wyjątkiem tego — zaszeptał Gen, wskazując na przeciwległy skraj polany.
Za słupem światła między pniami czaiło się tam zwierzę nieco niższe od niedźwiedzia. Bystre, jakby ptasie oczy obserwowały nieruchomo stojących ludzi bez strachu, jak gdyby mierząc własne siły z siłami przeciwników.
Tiwisa wyszarpnęła zza paska pistolet i wystrzeliła usypiający nabój w bok stworzenia. Wydało krótki, niski ryk i podskoczyło, gdy druga ampułka wbiła się w tylne odnóże, po czym uciekło. Gen Atal ruszył w pogoń. Tiwisa powstrzymała go, mówiąc, że preparat powinien podziałać na tak duże zwierzę w ciągu dwóch minut. Jeśli jednak stworzenie ma słabo unerwiony organizm, specyfik może potrzebować więcej czasu.
Ślady pozostawione w leśnym poszyciu doprowadziły ich do podnóża drzewa imponującego rozmiarami nawet pośród innych leśnych gigantów. Zwierzę, otępione mocnym narkotykiem, wpadło z rozpędu na pień i upadło na wznak. Nieznośny trupi odór zmusił Ziemian, by założyli filtry na nos, nim podeszli bliżej do nieznanego zwierzęcia.
Skórę miało czarną, jak tormansjańska noc, bezwłosą i łuskowatą. Wielkie ślepia, wytrzeszczone i szkliste, świadczyły o nocnym trybie życia. Dwie pary wygiętych łap znajdowały się tak blisko siebie, że zdawały się wyrastać z jednego miejsca na tułowiu. Pod ciężką, kwadratową głową znajdowała się jeszcze jedna para kończyn, długich, żylastych, z zakrzywionymi, sierpowatymi pazurami. Szeroka paszcza była rozwarta. Pozbawiony warg pysk odsłaniał podwójny rząd stożkowatych, przytępionych zębów. Pod wpływem narkotyku lub uderzenia o drzewo stworzenie zwymiotowało cuchnącą zawartość żołądka.
Tor Lik chwycił za rękę Tiwisę i pokazał jej na pół strawiony ludzki czerep, wydalony wraz ze szczątkami innych kości. Dwoje badaczy wzdrygnęło się na okrzyk Gena:
— Ostrożnie, to przychodzi do siebie!
Tylna łapa drgnęła raz i drugi. „To niemożliwe — pomyślała Tiwisa. — Paralizator działa co najmniej godzinę”. Rozejrzała się i odskoczyła pod spojrzeniem kilku par oczu, tak samo dużych, przejrzystych i czerwonych, jak u pogrążonej we śnie poczwary, uporczywie wpatrujących się w nią z ciemności między drzewami. Jedno ze stworzeń, na pół ukryte w warstwie mierzwy, pełzło, wijąc się, w stronę powalonego narkotykiem zwierza.
— Szybciej, Torze! — szepnęła Tiwisa.
Pole ochronne SDG odepchnęło agresywnego stwora, którego ryk zatonął w nieprzenikalnej ścianie.
Tor Lik ustawił SDG z drugiej strony drzewa i Tiwisa zajęła się badaniem uśpionego zwierzęcia. Teraz Gen Atal wydobył ze swego SDG urządzenie podobne do paraliżującego pistoletu Tiwisy i założył nań okrągły pojemnik ze sterczącym pośrodku wyszczerbionym kolcem. Astrofizyk pomagał koleżance. We dwoje przewrócili stwora, robiąc elektronogramy.
Gen Atal nastawił pistolet na maksymalną moc i wystrzelił wzdłuż pnia drzewa, pod którym się znajdowali. Pojemnik przylgnął do pnia pomiędzy dwiema sporymi gałęziami powyżej trzystu metrów. Zdalnie sterowany mechanizm opuścił hak na cienkiej lince. Atal uczepił do niego dwie taśmy połączone klamrami i tak uzyskał linę do wspinania.
Kilka minut później Tiwisa podciągnęła się na niezwykłą wysokość, wspomagana przez silnik ukryty w bębnie pojemnika. Za pomocą pistoletu wstrzeliła kilka haczyków utrzymującą linę zabezpieczającą, by umożliwić podwieszenie SDG. Na końcu podnieśli robota Gena. Skoro tylko wyłączyli pole ochronne, czyhające w ciemności stwory rzuciły się do wciąż nieprzytomnego zwierza. Chrzęst kości i przeciągłe wycie nie pozostawiały wątpliwości na temat losu jednego z ostatnich wielkich zwierząt Tormansa, żyjących na planecie, nim została spustoszona przez człowieka.
Smukły, lecz mocny jak stalowa łodyga, pień lekko drżał pod wpływem pracy silnika.
Tiwisę rozbawiła ta przygoda. Po zapylonych równinach i zatłoczonych miastach po raz pierwszy znalazła się na upajającej wysokości. Smukłość pnia nie dawała poczucia bezpieczeństwa, lecz niejasność położenia, z którego należało wydobyć się, natężając wszystkie siły cielesne i umysłowe, wydawała się całkiem pociągająca…
Gen Atal wdrapał się jeszcze wyżej. Z nieprzejrzystej gęstwy liści doszedł po chwili jego triumfalny okrzyk:
— A jednak!
— Co jednak? — spytał Tor Lik.
— Stały ruch powietrza! Powiewy wiatru!
— Rzecz oczywista! Jeśli tylko po to właziliśmy tak wysoko, należało mnie wcześniej o to spytać.
— Jak zdołałeś odkryć ruch powietrza bez żadnych przyrządów?
— Zauważyłeś zwiększoną wilgotność w koronach drzew?
— A tak, rzeczywiście. Teraz wszystko jasne! To wyjaśnia także monstrualną wysokość drzew. Starają się dosięgnąć przechodzącego ponad górami frontu powietrznego, dającego wilgotność w bezwietrznej krainie… Znakomicie. Wejdźcie do mnie, wciągniemy tu SDG i zaczniemy budować szybowiec.
— Szybowiec?
— No, oczywiście. Przewidziałem konieczność przeprawiania się przez wąwozy, rzeki lub morskie zatoki.
Gęsty, zielono-brązowy baldachim znajdował się sto metrów poniżej podobnej do wieżyczki korony drzewa, upatrzonej przez podróżników. Od strony równikowej i osiowego południka (Tiwisa nie raz mówiła, że nie może przyzwyczaić się do „pionowego” równika Tormansa i jego „horyzontalnych” południków) leśna głusza obrzeżona była szaro-fioletowymi górskimi urwiskami. Za nimi płynęła dość duża rzeka, nawadniająca żyzną równinę Men-Zin w stronę jednego z najstarszych miast, Kin-Nan-Te. Ziemianie zamierzali tam dotrzeć i wezwać samolot.
Gen i Tor zaczęli rozciągać ogromne płachty cieniutkiej błony na ramach z nici, prędko twardniejących w kontakcie z powietrzem.
Tiwisa zapełniała szpule informacyjne nowymi spostrzeżeniami. Gdy wzeszło słońce, Ziemianie zeszli niżej i ukryli w listowiu, oczekując nasilenia się prądów powietrznych. Od grubych, hakowato wygiętych liści rozchodził się wysuszający gardło, odurzający aromat.
— Lepiej załóżmy maski — zasugerowała Tiwisa.
Mężczyźni posłuchali jej rady i oddychanie stało się lżejsze. Tor Lik oparł się o pień, spoglądając z przyjemnością na kobietę. Usiadła w rozwidleniu gałęzi, rozczapierzonym jak dłoń wielkoluda, lekko kołysząc się na wysokości trzystu metrów, jakby całe dotychczasowe życie spędziła łażąc po drzewach.
Gen Atal rozdał pakiety z pożywieniem i zadumał się chwilę.
— Nie mogę zapomnieć czaszki wyplutej przez tę poczwarę — powiedział w końcu. — Czyżby te stwory były ludożercze?
— Możliwe — odparła Tiwisa. — Choć raczej są padlinożercami. Zwróć uwagę na dwie osobliwości, jakby wykluczające się wzajemnie. Te zwierzęta mają rozmiary silnego drapieżnika, lecz zęby, choć mocne, są krótkie i tępe. Zapewne to największe ze zwierząt Tormansa, które ocalały dlatego, że zmieniły sposób odżywiania. Musiało to nastąpić w katastrofalnym okresie Wieku Głodu, gdy trupów nie brakowało, jeśli tylko sami ludzie nie walczyli z tymi stworami o padlinę.