— Mówisz straszne rzeczy, Tiwiso — rzekł Gen, marszcząc czoło.
— Przyroda wychodzi z ślepych uliczek w sposób absolutnie bezwzględny. Kanibalizm przestaje być czymś nie do przyjęcia przy niskim poziomie emocji i intelektu, gdy potrzeby głodnego organizmu przytępiają uczucia i paraliżują wolę.
Tor Lik rozprostował zdrętwiałe nogi.
— Skoro to coś zjadło człowieka, okolice nie są całkiem bezludne.
— Drapieżniki mogą szybko przemieszczać się na duże odległości. Zapomniałeś już, co nam niedawno mówili w Instytucie Biologii?
— O wędrownych ludach i całych osadach, ukrytych w zaniedbanych strefach? — podjął Tor Lik. — Może chodziło właśnie o takie niebezpieczeństwo, przed którym nas ostrzegali?
— A może mieli na myśli lamie albo to — zripostowała Tiwisa, rzucając w dół pusty nabój.
W odpowiedzi rozległ się gromki ryk.
— W każdym razie dziwne, że nas nie uprzedzili — stwierdził Tor. — A może sami niczego nie wiedzą?
— Trudno w to uwierzyć! — zaoponowała Tiwisa. — Ale faktycznie, dziwne. Może od dawna nikt nie odwiedzał rezerwatów?
— Możliwe, sądząc po ich stosunku do natury — odparł Lik. — Na tej planecie z przyrody pozostały jedynie resztki, traktowane wyłącznie użytkowo, pozbawione głębokiej, duchowej więzi i skomplikowanego współodczuwania. Przyroda ich nie obchodzi!
— Jak to możliwe? — zdziwił się Gen. — Zwiedziliście chyba z dziesięć rezerwatów i nic was w nich nie zainteresowało, nie zaskoczyło niezwykłością?
— Pokazali nam piętnaście rezerwatów — oznajmiła Tiwisa.
— Tym bardziej. I w każdym chyba coś znaleźliście? Chociażby potomków ludzi, którzy zaciekle bronili przyrody w różnych częściach planety?
— Zrozum, Genie, że wszystko to były tormansjańskie rezerwaty, posadzone na nowo w miejsce zniszczonych lasów i równin. Nie ma w nich nic pradawnego, podobnie jak w nielicznych gatunkach zwierząt, zamkniętych w ogrodach zoologicznych, niemal wymarłych i odrodzonych w sztucznie stworzonych „dzikich” warunkach. Nie widzieliśmy tam ani jednego naprawdę wysokiego drzewa…
— To znaczy, że znaleźliśmy się pierwszy raz na ocalałej wyspie pierwotnej przyrody Tormansa! Nie chciałbym jednak zostać tu dłużej. Trzy dni całkowicie wystarczą.
— Wystarczą, Genie! Nie ma na co czekać. Może wrócimy tu jeszcze na śmigłowcu, by zobaczyć „świstaki” — powiedziała Tiwisa.
Wietrzyk lekko zaszeleścił wśród liści. Ziemianie pospiesznie złożyli drugi romboidalny szybowiec, rozpinając przejrzystą błonę i przytraczając do listwy wirniki ze śmigłami. Energii w nich starczało na dwie, trzy minuty wzlotu. Gen i dwa SDG stanowili załogę pierwszego rombu. Tiwisa, Tor i trzeci SDG rozmieścili się na szkielecie drugiego szybowca. Śmigła zawirowały, przezroczyste romby jeden za drugim sfrunęły z wierzchołka drzewa i popłynęły powoli nad jednolitym leśnym kobiercem w stronę gór. Gen odetchnął z ulgą. Dopóki działały śmigła, szybowce dotarły na kraniec lasu i osiągnęły środkową wysokość górskich zboczy. Nie należało lekceważyć pionowych, ciemnoliliowych ścian wysokich płaskowyżów przy słabych prądach powietrznych. Gen Atal skierował szybowiec w szeroką szczelinę między urwiskami skalnymi.
Ku zdziwieniu Ziemian wylądowali wśród pagórków stwardniałej gliny, ciągnących się wzdłuż całkiem dobrej drogi, gdzieniegdzie tylko spękanej i rozkruszonej.
Tor Lik chciał złożyć swój szybowiec, lecz Gen Atal machnął ręką.
— Baterie w wirnikach rozładowały się, a powłoka stwardniała tak, że próżno się trudzić.
Astrofizyk popatrzył z żalem na wielkie rombowe skrzydło, rozpostarte na stoku wzgórza i poszedł w stronę drogi.
Przejście przez rozpalony wąwóz zajęło im parę godzin. Zatrzymali się na odpoczynek w cieniu niewielkiego nawisu.
— Możemy iść drogą również w nocy — rzekł Tor Lik i zaczął nadmuchiwać poduszkę ocieniającą.
— Byłoby dobrze dotrzeć do przełęczy jeszcze przy dziennym świetle — zripostował leniwie Gen Atal. — Zobaczylibyśmy, co kryje się za górami. Jeśli droga jest w miarę dobrze utrzymana, pojedziemy na SDG.
— Świetnie! — zgodził się Tor. — Każdy lubi jeździć na SDG, a Tiwisa jeszcze w szkole wsławiła się zręcznością w tym sporcie… A właśnie, gdzie ona jest? — zawołał, zrywając się.
— Decydując się na wędrówkę po Tormansie — odparł spokojnie Gen — każdy z nas ma często napady niepotrzebnego lęku. Tiwisa jest tam — zakończył, wskazując na wysoką skałę, złożoną z następujących po sobie warstw piaskowca i białawej glinki.
Skalna ściana była dość stroma, poprzecinana pęknięciami i zawalona spiętrzonymi głazami, przypominającymi zrujnowane gigantyczne schody. Drobna postać migała w promieniach czerwonego słońca. Tiwisa zręcznie przeskakiwała po występach ogromnego urwiska.
Tor i Gen pomachali do niej, przyzywając pod cień nawisu, Tiwisa jednak energicznie wzywała ich do siebie.
Lik wstał, patrząc z żalem na swą nienadmuchaną do końca poduszkę.
Nie pozostał żaden ślad po ich rozleniwieniu, gdy zobaczyli szczątki wielkich, czarnych i gładkich kości u podnóża skały. Tiwisa stała na skalnym stopniu, gdzie pokruszona bryła odsłoniła szkielety potężnych zwierząt. Nieopodal wystawała z piaskowca na poły strzaskana ogromna czaszka jeszcze jednego stworzenia. Gruby fragment ułamanego rogu lub kła sterczał z urwiska, jakby wciąż grożąc wrogom.
Trójka Ziemian obejrzała w milczeniu szkielety. Barwa i nienaruszony stan skamieniałych kości świadczyły o pogrzebaniu zwierząt w wielkim zbiorniku wodnym. Cała ściana skalna była usłana kośćmi, co świadczyło o kwitnącym tu niegdyś życiu.
Tiwisa i Tor widzieli parę szkieletów zrekonstruowanych w muzeum Centrum Biologii. Te wystawy paleontologiczne niewiele mówiły o prehistorii Tormansa i nie mogły się równać ze wspaniałymi odkryciami, prezentowanymi w ziemskich muzeach. Nikłe zainteresowanie Tormansjan przeszłością własnej planety spowodowane było zapewne ogólnym upadkiem badań historycznych w ustroju oligarchicznym. Oligarchowie nie lubią historii. Bardziej prawdopodobna była jednak inna przyczyna. Na Ziemi w głębokich warstwach przeszłości trwającej miliony lat znajdowano szczątki ludzkie wraz ze szczątkami słoni, jakby najsłabsze fizycznie i najsilniejsze z ziemskich stworzeń wciąż sobie towarzyszyły. W jeszcze głębszej warstwie ludzie stworzyli pierwszą broń i nauczyli się rozniecać ogień, a wówczas całkowicie rozeszły się drogi człowieka pierwotnego i małpy.
Korzenie ludzkości znajdowały się na ich rodzimej planecie. Nie była w stanie ogarnąć całej drogi wielkiego pochodu od pierwotnego bytowania do człowieka myślącego, ciągnącego się przez miliony lat cierpień, przypadkowych urodzeń i zgonów.
Ziemie Tormansa zachowały świadectwa rozwoju życia do poziomu zwierzęcego, ze znacznie mniej rozwiniętym mózgiem od ziemskich koni, psów, słoni, nie mówiąc o wielorybach. Tutejsza paleontologia wykazywała, że człowiek jest przybyszem z zewnątrz i ukrywała dowody zbrodniczego zniszczenia całego uprzedniego życia na planecie, bez względu na mit o Białych Gwiazdach. Bezkresne stepy tylnej półkuli, obecnie piaszczyste i pustynne, niegdyś tętniły życiem, tak samo jak bezgraniczne równiny falującej trawy, pełne milionowych stad zwierząt i ptaków zniszczone kiedyś w Ameryce Północnej i Południowej oraz w Afryce. Tiwisa ujrzała w myślach wyrazisty obraz z Domu Historii afrykańskiej strefy równikowej. Równina wypalona bezlitosnym słońcem, z rosnącymi tu i ówdzie akacjami parasolowatymi, usłana zbielałymi i rozsypującymi się w proch kośćmi dzikich zwierząt. Opierając się o maskę samochodu terenowego, stoi na pierwszym planie człowiek z wielostrzałową strzelbą, mrużąc oczy od dymu papierosa tlącego się w kąciku ust. Podpis w staroangielskiej grze słów oznaczał zarówno: „Koniec dziczyzny”, jak i „Koniec gry”.