Piętno śmierci jeszcze silniej uwidaczniało się w centrum, gdy widziało się wyschnięte stawy i kanały, uschłe drzewa parkowe i mosty śmiało i bezużytecznie rozpięte nad obumarłymi korytami rzek. Miarowe kroki Ziemian i szybki tupot znów wysuniętych łapek SDG odbijały się głuchym echem na kamiennych płytach ulic i placów.
Szerokie schody prowadziły do większych budowli, otoczonych kolumnami wciąż zachowującymi jaskrawe barwy. Wygięte rogi dachów hardo wznosiły się ku górze. Drzwi wejściowe w formie ogromnych, starodawnych dziurek od klucza, zdawało się, skrywały coś zakazanego. Kolumny, zamiast typowych kapiteli, wieńczył skomplikowane sploty wsporników. Na podstawach wyobrażono dźwigających ciężary ludzi w łańcuchach lub łuskowate żmijowe pierścienie.
Podróżnicy minęli kwartał wysokich budynków i zatrzymali się przed gigantyczną, sądząc z wyglądu bardzo starą wieżą. Część jej dwunastu gzymsów obruszyła się, odsłaniając wewnętrzną strukturę skomplikowanych przejść, czerniejących w zmurszałych ścianach. Ziemian owiało dziwne przeczucie tajemnicy. Sprzyjały temu dwie złowieszcze figury, wykonane z grubego, zbielałego od wapiennych zacieków, metalu, strzegące podejścia do baszty.
Odziane w dziwne stroje, stały na szeroko rozstawionych nogach, groźnie zaciskając pięści i wypinając piersi. Starannie wykonane oblicza wyrażały tępe okrucieństwo. W szerokich, mocno zaciśniętych ustach, w głębokich bruzdach, biegnących od płaskiego nosa do podbródka, w wytrzeszczonych pod krzywymi brwiami oczach odzwierciedlało się nieodparte pragnienie, by zabijać, dręczyć, deptać i poniżać. Wszelkie podłości, do jakich tylko zdolny jest człowiek, zostały oddane przez rzeźbiarzy w tych odpychających licach.
— Tu nawet pachnie niemiło — zauważyła Tiwisa, naruszając ciężkie milczenie. Przykucając, zaczęła oglądać tłuste plamy na płytach. — Krew! Całkiem świeża krew!
Tajemnicze milczenie starego grodu stawało się groźne. Kto mógł zostawić krwawe ślady na płytach placu? Zwierzęta czy ludzie?
Nagle gdzieś w oddali rozległy się dziwne dźwięki. Przybyszom wydało się, że przytłumione odległością dochodzą z okien wieży.
Jednakowo poruszeni, chcieli wejść do środka, lecz okazało się to niemożliwe. Dolną część baszty zawalały strzaskane stropy niższych kondygnacji, nie pozostawiając nawet najmniejszej szpary. Wyszli więc znowu na plac i nasłuchiwali. Krzyki rozlegały się teraz wyraźniej.
Echa, odbijające się od ścian budowli, nasilały się i zamierały. W końcu, od strony bramy, którą weszli, dały się słyszeć wyraźne ludzkie głosy. Tiwisie wydało się, że odróżnia poszczególne słowa języka Jan-Jah.
— Widzicie, są tu jednak mieszkańcy! — zawołała radośnie. Jej wypowiedź przerwało wycie tak rozpaczliwe, że cała trójka zadrżała. Krzyk słabł, dopóki nie zamarł, zagłuszony ludzkim gwarem.
Tiwisa rozejrzała się bezradnie. Jej wiedza o socjologii nisko zorganizowanych społeczeństw była zbyt ograniczona, by przewidzieć dalsze wypadki i obrać najlepszy sposób postępowania. Tor Lik w pierwszej chwili rzucił się w stronę, skąd dobiegało wycie, lecz po chwili zastanowienia, wrócił do towarzyszy. Gen Atal, nie tracąc czasu, włączył promiennik pola ochronnego SDG. Głosy zbliżały się z dwóch stron, od ulic wiodących na plac.
Wieżę okalał mur z szarego kamienia, z wąskim przejściem między dwoma słupami zwieńczonymi żelaznymi żmijami. Atal uznał za stosowne schronić się za nim.
Na górnym podeście schodów pojawił się tłum ludzi. Podnóże baszty zakrywało Ziemian przed oczami gawiedzi. Nikt nie zauważył podróżników, mogli więc przyjrzeć się nowo przybyłym. Byli to młodzi ludzie, bez wątpienia przynależący do grupy „kży”, niechlujni i obdarci, o tępych obliczach, jakby otumanieni narkotykami. Między nimi miotały się gwałtownie kobiety z nigdy nieczesanymi, zlepionymi kołtunami tłustych włosów.
Na przodzie tęgie chwaty wlokły dwoje sponiewieranych ludzi, kobietę i mężczyznę. Nagich, ubłoconych, spoconych i okrwawionych. Rozpuszczone długie włosy kobiety zakrywały twarz opuszczoną na pierś.
Od strony bramy rozległ się triumfalny ryk. Nowa chmara wrzeszczących, rozszalałych ludzi wybiegła na plac, widocznie służący za główne miejsce zebrań.
Tiwisa spojrzała na Tora z niemym pytaniem. Przyłożył palec do ust i wzruszył ramionami.
Z drugiej grupy wyłonił się człowiek obnażony do pasa, z włosami związanymi w kok. Podniósł prawą rękę i zawołał coś. W odpowiedzi rozległ się śmiech na schodach. Kobiety zawyły, przekrzykując siebie nawzajem. Straszliwy sens tego, co słyszeli, nie od razu dotarł do Ziemian.
— Złapaliśmy dwóch! Jednego zabiliśmy na miejscu. Drugiego dowlekliśmy do bramy. Zdechł tam, stając się karmą dla… — Podróżnicy nie zrozumieli ostatniego słowa.
— A my schwytaliśmy jeszcze dwoje z tej samej wyprawy! Mamy kobietę! Niezła jest! Lepsza od naszych. Dać?
— Dać! — ryknął półnagi z kokiem.
Wykręcili ręce niewolnicy, aż wygięła się z bólu. Jeden z osiłków zepchnął ją ze schodów, aż się potoczyła ku posągom. Półnagi podbiegł do ogłuszonej upadkiem ofiary i powlókł ją za włosy na pryzmę piachu pod wieżą. W tym momencie drugi jeniec wyrwał się dręczycielom, lecz zaraz pochwycił go osobnik w rozpiętej kurtce, który miał na brudnej piersi wytatuowanego lecącego ptaka. Jeniec we wściekłej rozpaczy, dziko skowycząc, uczepił się uszu prześladowcy. Obaj potoczyli się po schodach. Pojmany za każdym razem, gdy tylko był na wierzchu, uderzał głową dręczyciela o schodki. Wytatuowany znieruchomiał na dole. Tłuszcza rzuciła się z wrzaskiem w dół. Jeniec zdążył dogonić półnagiego, wlokącego kobietę. Ten obalił go celnym uderzeniem, ale nie zatrzymał. Schwyciwszy gnębiciela za nogi, jeniec wpił się zębami w kostkę, przewracając tamtego na ziemię.
Spieszący z pomocą oderwali jeńca od przewróconego i rozciągnęli twarzą do ziemi na płytach pod posągiem. Półnagi poderwał się, szczerząc rzadkie uzębienie w szerokich ustach. W tym grymasie nie było gniewu, tylko szyderczy triumf, upojenie władzą nad pokonanym.
Gen Atal oderwał się od ściany, lecz zanim zrobił drugi krok, półnagi wydobył zza pasa kindżał z ostrzem zębatym jak grot harpuna i wbił go po rękojeść w plecy jeńca.
Trójka Ziemian, klnąc siebie w duchu za opieszałość, wybiegła na plac. Wściekły ryk wyrwał się z setki gardeł, lecz tłum zaraz ucichł, widząc niecodzienny wygląd intruzów. Tiwisa pochyliła się nad skurczonym ciałem i obejrzała kindżał. Pokryty był stalowymi płytkami, sprężyście odstającymi od klingi, co upodabniało go do długiej, łuskowatej szyszki. Takie ostrze można było wyjąć tylko wyrywając wnętrzności. Kobieta nacisnęła dwa miejsca na jego szyi i życie męczennika skończyło się.
Kobieta, nie mogąc wstać o własnych siłach, podczołgała się do Ziemian, wyciągając błagalnie ręce. Półnagi przywódca doskoczył do niej, lecz zaraz zachwiał się i padł, uderzając głucho głową o kamień. Tor Lik, który zwalił go z nóg falą z pistoletu na naboje usypiające, rzucił się ku kobiecie, by ją podnieść. Z tłumu wyleciał ciśnięty nóż i utkwił między łopatkami nieszczęsnej, kładąc ją trupem na miejscu. Drugie ostrze uderzyło w skafander Tora i upadło na ziemię, trzecie świsnęło koło policzka Tiwisy. Gen Atal, polegający jak zwykle na technice, włączył ochronę swojego SDG, który nastawił wcześniej zapobiegliwie na pełną gotowość.