W ryku tłumów i brzęku noży, odpadających od niewidzialnej osłony, Ziemianie schronili się w wejściu przez mur. Do napastników nie od razu dotarło, że mają do czynienia z nieznaną mocą. Wycofali się w końcu na plac i zaczęli naradzać.
Rozejrzawszy się, podróżnicy zdali sobie sprawę, że znaleźli się w ogrodzonym wysokim murem dawnym parku. Szczątki rozsypujących się pni zalegały między kamiennymi słupami z napisami, płytami i posągami. Było to cmentarzysko z pradawnych czasów, kiedy chowano ludzi obok największych świątyń. Cmentarny mur nie wytrzymałby długo oblężenia, toteż Gen Atal wybrał miejsce do ustawienia pola ochronnego w pobliżu wejścia. Postawił dwa SDG na „osiowych” kątach kwadratu, okonturowanego słupkami z niebieskiej ceramiki. W ten sposób wyznaczył dla napastników widoczną granicę zakazanej strefy. Kolejny atak uświadomi im daremność wysiłków, a wtedy będzie można wyłączyć pole. Inżyniera obrony martwił jednak stan baterii. Nie spodziewając się podobnych przygód, zużytkowali mnóstwo energii na szybką jazdę…
Tor Lik uruchomił peryskop SDG, będący jednocześnie anteną. Zbliżała się godzina, gdy „Ciemny Płomień” miał uruchomić komunikacyjne „lustro” nad grodem Kin-Nan-Te. Wędrowcy wezwą wówczas samolot i omówią to, co się wydarzyło.
Indykator łączności zapłonął niebieskim światełkiem. Zdecydowali, aby oszczędzić energię, prowadzić rozmowę bez obrazu, z wyłączoną TWF.
Wstrząśnięta Tiwisa błądziła między grobami, wciąż nie mogąc się uspokoić i winiąc się za spóźnioną pomoc ofiarom.
Tor Lik podszedł i chciał ją objąć, ale żachnęła się, cofając.
— Kim są te istoty? Wyglądają jak ludzie i zarazem nie są ludźmi. Skąd się tutaj wzięli? — padały zadawane udręczonym głosem pytania.
— Zapewne to właśnie owo niebezpieczeństwo, przed którym ostrzegali nas tormansjańscy dostojnicy — orzekł Gen z przekonaniem. — Naturalnie wstydzili się wyznać, że na planecie Jan-Jah egzystują takie rodzaje, bo trudno to nazwać społecznością, dzikich band, jakby przeniesionych prosto z Ciemnych Wieków Ziemi!
— Niebezpieczeństwo znacznie poważniejsze, niż lamie w Morzu Lustrzanym, czy leśni pożeracze czaszek — zgodził się Tor Lik.
— Zbyt późno, niestety, przypomniałem sobie jeden z wykładów Faj Rodis — stwierdził inżynier obrony, ciężko wzdychając — o potwornym okrucieństwie, przenikającym psychikę dawnych ras, które prowadziło do wniosku o różnych poziomach inferna u różnych ludów w tym samym czasie. Z upokorzenia przed panami życia w jakiejkolwiek formie: zwierza, boga lub władcy, wynika potrzeba znęcania się nad innymi, podległymi władzy podobnych nieludzi.
— Myślę, że nie o to tu chodzi! — podjął wzburzony Tor Lik. — Tormansjańskie społeczeństwo, tak jak inne, tworzyło swoje zasady moralne poprzez doświadczenia w surowej szkole życia. Podlegali wszechogarniającej eksploatacji, która wywołała kompletną amoralność, tej zaś nie mogą ogarnąć żadne prawa ani brutalność „liliowych”.
— Muszę z nimi porozmawiać! Wyłącz pole, Genie! — stwierdziła Tiwisa, kierując się do wyjścia.
Pojawienie się Tiwisy wywołało okrzyki tłumu zalewającego plac. Kobieta uniosła dłonie, dając do zrozumienia, że chce porozmawiać. Z dwóch stron podeszli niewątpliwi prowodyrzy, półnagi z kokiem i wytatuowany, wraz z towarzyszącymi im niewiastami, podobnymi do siebie jak siostry, które szły kołysząc chudymi biodrami.
— Kim jesteście? — spytała Tiwisa w mowie Jan-Jah.
— A wy kim? — odpowiedział pytaniem wytatuowany. Mówił w „niskim”, prymitywnym dialekcie z jego niewyraźną wymową, połykaniem spółgłosek i ostrym podnoszeniem tonu na końcu zdań.
— Waszymi gośćmi z Ziemi!
Najbliżej stojąca czwórka zachichotała, wytykając Tiwisę palcami. Po chwili cały tłum zanosił się od śmiechu.
— Z czego się śmiejecie?
— Nasi goście! — zaryczał półnagi, kładąc nacisk na pierwsze słowo. — Niedługo będziesz nasza… — Zrobił gest nie pozostawiający wątpliwości na temat dalszego losu Tiwisy.
Nie speszyło to ziemskiej kobiety, która odpowiedziała bez lęku:
— Czy nie rozumiecie, że wpadacie w bezdenną przepaść, że nagromadzona w was złość obraca się przeciwko wam? Że staliście się zwykłymi katami i oprawcami?
Jedna z kobiet, zjeżona jak rozgniewana kocica, zbliżyła się do Tiwisy.
— Mścimy się, mścimy, mścimy! — zakrzyczała.
— Na kim?
— Na wszystkich. Na nich! Tych, co umierają jak bezmyślne bydlęta i tych, co wybłagują życie, służąc za chłystków u władców!
— Kto to jest chłystek?
— Nikczemny sługus, usprawiedliwiający swoją służalczość, ten, który okłamuje innych, płaszcząc się przed władcami, kto zdradza i zabija podstępem. Jak ja ich nienawidzę!
„Ta kobieta przeżyła ciężkie poniżenia i gwałty, doprowadzające ją na skraj obłędu” — pomyślała Tiwisa i zapytała cicho:
— Kto cię skrzywdził? Konkretnie?
Twarz kobiety wykrzywiła się wściekle.
— A! Ty jesteś taka czysta, piękna, wszystkowiedząca! Zabić ją, zabić wszystkich! Co tak stoicie, tchórze! — zawyła.
„Psychopatka!” stwierdziła w myślach Tiwisa. Przyjrzała się twarzom przybliżających się ludzi i przeraziła ją ich bezmyślność. W ich oczach przeglądała się dzika i ciemna, płaska jak deska, dusza niedorozwiniętego dziecka.
Cofnęła się w samą porę do przejścia. Gen Atal, przysłuchujący się rozmowie z palcem na przycisku, zamknął wejście. Odrzuceni prześladowcy potoczyli się po spękanych płytach.
Tiwisa chwyciła się za policzek, jak zawsze czyniła w chwilach rozczarowania i niepowodzenia.
— Co możemy więcej zrobić, Tyche? — zapytał Tor Lik, używając sekretnego imienia, jakie nadał jej podczas Prac Herkulesa.
— Gdyby tu wraz ze mną była Faj Rodis! — odparła z goryczą.
— Obawiam się, że nawet ona nie doszłaby z nimi do niczego dobrego. Gdyby nawet użyła swej mocy masowej hipnozy… Tak, zatrzymałaby ich, ale co dalej? My też ich powstrzymaliśmy, ale przecież nie potraktujemy ich promieniem laserowym, ratując nasze drogocenne życie!
— Oczywiście, że nie — odparła Tiwisa i zamilkła, wsłuchując się w gwar tłumu, dochodzący zza muru cmentarza.
— Może przydałyby się im narkotyki? — zasugerował Gen Atal. — Wiecie, jak szeroko były rozpowszechnione narkotyki w starożytności, zwłaszcza, kiedy chemia uczyniła je tańszymi i bardziej efektywnymi niż alkohol i tytoń?
— Nie sądzę, by mieli środki odurzające. Wystarczy spojrzeć, jak się ruszają. Istota problemu leży w czymś innym, w utracie człowieczeństwa. W dawnych czasach zdarzało się, że dzikie zwierzęta wychowywały ludzkie dzieci, porzucone na pastwę losu. Znane są nam dzieci-wilki, dzieci-pawiany, a nawet chłopiec-antylopa. Oczywiście przeżyć mogły tylko osobniki mające żelazne zdrowie i zdolności przystosowawcze. Mimo tego nie stali się ludźmi. Dzieci-wilki utraciły nawet umiejętność chodzenia na tylnych nogach. Oto, co dzieje się z człowiekiem, kiedy instynkty i podstawowe potrzeby cielesne nie są zdyscyplinowane w drodze wychowania.
— Nic dziwnego — powiedział Tor Lik. — Wiadomo od dawna, że ludzki mózg rozwija się tylko w odpowiednim środowisku. Pierwsze lata w życiu dziecka mają znacznie większe znaczenie, niż wcześniej sądzono, ale…
— Ale to społeczeństwo, a nie stado stworzyło człowieka — podchwyciła Tiwisa. — Człowiek był zwierzęciem społecznym, ale nie stadnym. Stado, czyli tłuszcza, nie potrafi gromadzić ani zachować informacji. To zbrodnia zamykać usta ludziom nauki i prawdy. Ohydne kłamstwa doprowadziły człowieka do kompletnej degradacji. Ludzie kierowani wyłącznie prymitywnymi instynktami zbijają się w stado, którego główną rozrywką jest sadystyczna satysfakcja. Nie da się przestroić ich psychiki, budząc w nich ludzkie uczucia, tak jak u dzieci-wilków. Trzeba wymyślić inne metody… Nadal żałuję, że nie ma tu z nami Rodis.