Выбрать главу

— Co szkodzi ją tutaj wezwać? — spytał Tor Lik.

— Afi, naprawdę się nie domyśliłeś, że Rodis została w pałacu władców jako zakładniczka? — zripostował Gen Atal. — Będzie w nim przebywać, dopóki wszyscy nie wrócimy na „Ciemny Płomień”.

— Patrzcie, przedostali się przez mur! — krzyknęła Tiwisa.

Osaczający domyślili się, że pole ochronne zamyka tylko wejście i przeszli przez mur. Wkrótce wrzeszcząca gromada biegła przez cmentarz, cisnąc się i przepychając w przerwach między monumentami. Granica niebieskich słupków odrzuciła ich w tył. Zadziałały dwa ustawione skrajnie SDG. Gen Atal nastawił minimalne napięcie pola ochronnego, przepuszczające światło i broń palną, której napastnicy nie posiadali.

Ziemianie nie potrafili wyobrazić sobie, że człowiek może dojść do takiego stanu zbydlęcenia. Rozwścieczeni porażką, mieszkańcy Kin-Nan-Te miotali przekleństwa, wykrzywiali się, pluli, obnażali wstydliwe według nich części ciała, a nawet moczyli się i wypróżniali.

Niski, podobny do dalekiego grzmotu, sygnał gwiazdolotu przyniósł ogromną ulgę. Niebieskie światełko SDG zmieniło się na żółte. „Ciemny Płomień” nawiązał łączność. Tor Lik wyłączył pole u wrót, gdzie stał na straży Gen i trzeci SDG rozpoczął transmisję. Gryf Rift zapytał:

— Jak długo wytrzyma kolista ochrona?

— Wszystko zależy od tego, jak często nas będą szturmować — odparł Tor.

— Zakładając najgorsze.

— Najwyżej osiem godzin.

Gryf sprawdził coś na mapie Tormansa.

— Nasz dyskolot przeleci siedem tysięcy kilometrów w pięć godzin. Rakieta szybkobieżna dotarłaby za godzinę, lecz przy niedostatecznej znajomości fizyki planety nie możemy nacelować jej odpowiednio dokładnie. Może wydostaniecie się z miasta?

— Nie możemy uczynić tego bez ofiar w ludziach.

— Słusznie, Torze. Dlatego nie należy także posyłać dysku. Niech załatwią to sami Tormansjanie. Ich samoloty dotrą do Kin-Nan-Te też w ciągu pięciu, sześciu godzin. Połączę się teraz z Rodis. Podłączam TWF i maszynę myślącą. Otwórzcie wideo-kanał do zdjęć. I trzymajcie się!

Tor Lik prędko przekazał kolistą panoramę i przerwał połączenie. W samą porę! Gen Atal dał znak zagrożenia i trzeci SDG ponownie zagrodził wejście.

Czas uciekał, a tłuszcza jak poprzednio z tępym uporem szalała na granicy niebieskich słupków. Irytowało Gena, że nie wpadł na to, by wziąć z gwiazdolotu baterii oddziaływania psychicznego, skonstruowanych na wypadek napaści ze strony zwierząt. Rozpędziłyby zdziczałych Tormansjan, wyzwalając w nich pierwotny lęk. To urządzenie przydałoby się tutaj jak nigdy przedtem, ale teraz pozostawało tylko czekać. Myśl o unicestwieniu bandy dzikusów nawet nie powstała w głowach Ziemian.

Tymczasem w Ogrodach Coama Faj Rodis wyjaśniła inżynierowi Taelowi, co się stało i prosiła go, by jak najprędzej wysłał samoloty na ratunek.

— Lotami, z powodu braku paliwa, rozporządza Rada Czterech.

— Niech więc pan zamelduje o tym Radzie, a najlepiej najwyższemu władcy.

Tael nie ruszył się z miejsca.

— Chyba rozumie pan, że nie mamy za dużo czasu! — zawołała zdziwiona Rodis. — Na co pan czeka?

— Niełatwo dotrzeć do władcy — odrzekł ochryple Tael. — Będzie szybciej, gdy pani to zrobi…

— Trzeba było tak mówić od razu! — rzekła Faj i ruszyła do pokojów przewodniczącego Rady Czterech.

Na szczęście Czojo Czagas nigdzie tego dnia nie wyjeżdżał. Pół godziny później wprowadzono Rodis do zielonej komnaty, która była stałym miejscem jej spotkań z władcą Tormansa.

— Przewidywałem podobną możliwość — powiedział Czojo Czagas, spojrzawszy na zdjęcie przesłane z gwiazdolotu. — Dlatego miejscowi urzędnicy odwodzili waszych badaczy od tej ryzykownej podróży.

— Ale nie uprzedzili ich, jaki jest stopień ryzyka!

— Każdy zarządca strefy wstydzi się, a raczej boi mówić o tych nieludziach. Zwą ich „profanami dwóch darów”.

— Dwóch darów?

— No oczywiście: długiego życia i lekkiej śmierci. Odrzucają jedno i drugie, dlatego powinni być unicestwieni. Państwo nie może tolerować samowoli. Ukrywają się w opuszczonych miastach, a niedostatek transportu utrudnia walkę z nimi i tak stają się hańbą dla każdego lokalnego zarządcy.

— Zbyt długo zwlekamy — powiedziała Rodis — a każda stracona minuta może się okazać zgubna dla naszych towarzyszy. Choć są należycie chronieni, pojemność baterii jest ograniczona.

Wąskie, nieprzeniknione oczy Czojo Czagasa przeszywały Rodis wzrokiem.

— Wasze dziewięcionogi mają zabójczą moc. Pamiętam, jak rozwaliły drzwi w tym pałacu — rzekł z jadowitym uśmiechem.

— Oczywiście, każdy SDG ma promień tnący, infradźwięk do usunięcia przeszkody, a także skupione wyładowanie… ale nie rozumiem pana!

— Taka inteligentna kobieta, a nie rozumie, że zamiast tracić energię na pole ochronne, lepiej zniszczyć nędzników.

— Oni tego nie zrobią!

— Nawet jeśli im pani rozkaże?

— Nie mogę wydać tak niemoralnego rozkazu. A nawet, gdybym spróbowała i tak go nikt nie wykona. To jedna z głównych zasad naszego społeczeństwa.

— Niepojęte! Jak może funkcjonować społeczeństwo na tak chwiejnych podstawach?

— Wyjaśnię to panu później, a teraz proszę nie tracić czasu i wydać rozkaz! Możemy wysłać własny dyskolot, ale nie doleci szybciej, niż wasze samoloty ratunkowe i przede wszystkim nie wiemy, jak postępować z taką dziką watahą zgodnie z waszym prawem. Czego używacie w podobnych sytuacjach? Uspokajającej muzyki czy GCR, Gazu Chwilowej Radości?

— Gaz Radości! — powtórzył Czojo Czagas ze szczególną intonacją. — Niech i tak będzie. Na ile godzin waszym ludziom starczy energii? Czy nie należałoby podesłać im z waszego statku rakiety z dodatkowymi bateriami?

Rodis spojrzała na bransoletę, na której zapisany był moment otrzymania sygnału alarmowego z miasta Kin-Nan-Te.

— Wystarczy im zapasu energii na siedem godzin. Nie da się odpowiednio nakierować rakiety bez dokładnych współrzędnych. Moglibyśmy zabić przy tym swoich towarzyszy. Plac, na którym są osaczeni, jest trochę za mały.

Czojo Czagas wstał.

— Widzę, jak bardzo się pani o nich martwi. W sumie nie jesteście tacy beznamiętni, jak chcieliście się wydawać nam, mieszkańcom Jan-Jah! — Przekręcił niewielki dysk na blacie stołu i poszedł do sąsiedniego pokoju. — Wracam za minutę!

Czekał tam na niego chudy „żmijowaty” z zapadłymi oczami i szeroko rozciągniętymi żabimi ustami o wąskich wargach.

— Poślij dwa samoloty z rezerw straży do Kin-Nan-Te na ratunek naszym gościom z Ziemi — zaczął władca, patrząc z góry na pochylonego kornie funkcjonariusza. — Ich ochrona wystarczy na siedem godzin — podjął po chwili — a to oznacza, że za siedem i pół godziny będzie już za późno. Rozumiesz? Za siedem i pół godziny!

— Zrozumiałem, o wielki! — odrzekł tamten, podnosząc na władcę wzrok pełen oddania.

— „Profani” mają być wybici do nogi. Tym razem bez żadnych przesłuchań i tortur. Po prostu zniszczeni!

„Żmijowaty” skłonił się jeszcze niżej i wyszedł. Czojo Czagas wrócił do zielonego pokoju, mówiąc sobie w duchu: „Zobaczymy, czy faktycznie są tak dziecinnie naiwni, jak twierdzi owa Kirke. Niech to będzie swego rodzaju eksperyment”.