Rodis zamilkła. Oblicze Czagasa wykrzywiło się w gniewnym grymasie. Krzyknął falsetem na całą salę:
— Gen Szi!
— Tak, wielki przewodniczący!
— Wyjaśnić, kto wysłał samoloty, kto zameldował o burzy i kto dowodził operacją! Wszystkich przysłać tutaj! Sam przeprowadzę śledztwo.
— Proszę, panie przewodniczący! — wtrąciła Faj Rodis, składając dłonie i pochylając głowę. — Nie trzeba mnożyć ofiar i tak jest już ich wiele. Wasi strażnicy zabili mnóstwo ludzi w mieście Kin-Nan-Te, a my — dodała z lekkim drżeniem głosu — straciliśmy bliskich.
— Nie rozumie pani — odparł ze złością Czagas — że winni uchybień zhańbili mnie i całą Radę, robiąc z nas kłamców i obłudników!
— I co się zmieni, jeśli ich ukarzecie?
— Wszystko! Lekceważący rozkazy poniosą karę, pani zaś upewni się w szczerości naszych intencji i prawdomówności.
Faj Rodis spojrzała z namysłem na Czagasa. Zawarty w tym niemy wyrzut stał się po chwili nieznośny dla władcy Tormansa. Opadł niezgrabnie na fotel i odesłał Radę machnięciem ręki.
Faj weszła po schodach do „ziemskiej” części pałacu, przygotowując się na niełatwą rozmowę z Gryfem Riftem. Komandor domagał się spotkania w cztery oczy. Rodis domyślała się, że ta prośba wywołana jest pragnieniem skupienia na niej całej uwagi dowódcy.
Znaleźli się twarzą w twarz, jak gdyby Rodis weszła i usiadła w kabinie pilotów między ścianą a pulpitem. Niewidoczna granica kontaktu frontalnych stron stereo-projekcji niwelowała wszelką dzielącą je odległość. Rift i Rodis, mający, jak wszyscy Ziemianie, rozwiniętą i wytrenowaną psychikę, rozumieli się prawie bez słów, które służyły wyłącznie potwierdzeniu odczuć.
Napotkawszy spojrzenie Gryfa, zerkającego z wyrzutem na zielone światełka „sygnałów życia”, z których zostały tylko cztery, Faj powiedziała twardo:
— To niemożliwe, Gryfie. Odwrót, zaniechanie, nazywaj to jak chcesz, ale i tak niemożliwe. Zwłaszcza po tym, jak zasialiśmy nadzieję i owa nadzieja zaczęła zamieniać się w wiarę!..
Komendant gwiazdolotu podniósł się ociężale. Zaciskając wielkie pięści, lekko przygarbiony, patrzył uporczywie w zielone oczy kobiety, której nie sposób było nie kochać. Wyprostował się potem, prężąc pierś. Całą postawą wyrażał wzburzenie.
— Ta przeklęta planeta nie jest warta nawet tysięcznej części naszych strat. Nie dojrzeli jeszcze do niczego dobrego! Nie możemy dopuścić do takich ofiar! — dokończył wskazując na trzy pogasłe na zawsze „sygnały życia”.
Rodis podeszła na samą krawędź projekcji.
— Uspokój się, Gryfie — powiedziała cicho i czule, unosząc ku niemu zasmuconą twarz. — Oboje poświęciliśmy się wiedzy, o jakiej nie mają tutaj pojęcia i nie możemy spokojnie patrzeć na cudze nieszczęście. Jak przestąpić próg do większego szczęścia, skoro cała planeta pogrążona jest w infernie, zalana morzem cierpienia? Czym jest wobec tego moje życie, twoje i nas wszystkich? Zapytaj trójkę mych towarzyszy!
— Wiem, co powiedzą — odparł, opanowując się i patrząc gdzieś obok Faj. — Odpowiedzą, że sama ich obecność jest konieczna, skoro daje Tormansjanom wiarę w ziszczenie marzeń i utwierdza ich w dążeniu do celu.
— Sam sobie odpowiedziałeś, Rift! Rozumiesz, że im dłużej tu jesteśmy, tym lepiej dla tamtych. Przy wszystkich naszych niedoskonałościach jesteśmy dla nich uosobieniem tego, co niesie ze sobą społeczeństwo komunistyczne. Skoro stąd uciekniemy, wówczas śmierć Tiwisy, Tora i Gena rzeczywiście będzie daremna. Jeśli jednak znajdzie się tu grupa ludzi obdarzonych mądrością, siłą i wiarą, nasza misja zostanie wypełniona, nawet gdy wszyscy zginiemy.
— Legenda o siedmiu sprawiedliwych. Tyle, że cała planeta to nie jedno miasteczko, a nas jest coraz mniej! — odrzekł dowódca z ponurym uśmiechem.
— I znowu zapominasz, że za nami jest Ziemia, cała jej wiedza i obraz prezentowany przez was na stereo-filmach. Dodajcie do nich nasze wykłady i opowieści, w końcu nas samych. Wkrótce Czedi, Wir i Ewiza pójdą do miasta, jeśli uda mi się dogadać z władcą.
— Tael powiedział ci, że Rada Czterech jest oburzona prezentacją filmów? — spytał Gryf.
— Jeszcze nie. Spodziewałam się tego. Mam nadzieję porozumieć się z władcami, by nie prześladowali uczestników pokazów. Nie stój jak kołek, mój miły!
Gryf rozłożył bezradnie ręce, unikając jej wzroku. W tym momencie zauważył na ścianie za plecami Faj czerwonawe kontury jakichś obrazów, których wcześniej nie było. Rodis przestawiła centrum ekranu i odsunęła się na bok.
Całą ścianę jej pokoju pokrywało malowidło wykonane jaskrawymi farbami Jan-Jah i tworzące fresk przedstawiający, jak szybko zrozumiał Gryf, symboliczne wychodzenie z inferna.
Ludzie wspinali się po strasznym urwisku, wspomagając się nawzajem. Poniżej, wśród gęstej trawy kotłowała się różnorodna zbieranina, wskazując z pogardą na spoconych, umęczonych i bladych wspinaczy. Dalej stały grupki przekonanych o swej wyższości, przyglądające się innym chłodno i obojętnie.
Wspinanie do góry okazało się tragicznie beznadziejne. Wysoko, prawie na grzbiecie skały, okalającej nizinę, wystawała ostrym klinem skalna półka, ostatni etap wspinaczki. Z cienia wydobywało się niebieskie światło, odbijając się w skale. Na samym czubku występu klęczała kobieta, skuta błyszczącym łańcuchem. Przeguby jej dłoni były przykute do pleców trzecim pasmem łańcucha, oplatającym brzuch i prawe biodro. Ogniwa wpijały się w nagie ciało, tylko na karku okryte falą włosów. Spętana, pozbawiona możliwości podania rąk wdrapującym się ku niej, a nawet dania ostrzegawczego znaku, była jednakże symbolem nieugiętej wiary w naukę. Jak gdyby łączyła w sobie wszystkie radości i nadzieje. Skuta Wiara byłaby niezawisła i wolna, gdyby nie straszne pęta śmierci i cierpienia. Przypadkiem, a może celowo postać przypominała Czedi…
— Na co to? — wyraził wątpliwość Gryf. — Czy oni to zrozumieją?
— Zrozumieją — odparła Rodis z przekonaniem. — Chcę, by pozostała po nas w pałacu jakaś pamiątka.
— Zniszczą to!
— Być może. Tymczasem jednak reprodukcje rozejdą się po całej planecie.
— Jak zwykle okazałaś się silniejsza ode mnie… — rzekł Rift i zaciął się, spoglądając na Faj jak w momencie rozstania.
Ukłoniła się do samej krawędzi, wykonując dłonią czuły, kojący gest.
— Przyśniła mi się Amria Maczen, jedna z gór Azji. Na górnej platformie, gdzie zagajnik himalajskich jodeł graniczy z nagim wierzchołkiem, znajduje się stara buddyjska świątynia, ostatnia przystań strudzonych. W tym miejscu odpoczynku i medytacji przed ostatnim wzlotem góry ku niebu, o świcie i w godzinie zmierzchu dźwięczą ogromne gongi barwy czystego złota, wykonane ze stopu miedzi i tantalu. Potężne, przeciągłe dźwięki uchodzą w bezkresną dal i każde uderzenie trwa jeszcze długo w spowijającej to miejsce ciszy.
— Takie samo odczucie wywołują odbudowane dzwonnice dawnych ruskich świątyń, wyposażone tytanowymi dzwonami. Te srebrzyste dzwonki odzywają się czystym tonem i dźwięczą podobnie długą nutą, przyzywając już z daleka swym czarodziejskim śpiewem. Jakbym biegła na ten zew w rzednącej porannej mgle… Tutaj zaś każdy ranek przynosi ponure przypomnienie nieukończonego dzieła. A czas ucieka…
Rodis szybko wyprostowała się i wyłączyła TWF.