Выбрать главу

W sąsiednim pokoju Ewiza Tanet krytycznie oceniała Czedi i Wira Norina, ubranych do wyjścia poza granice Ogrodów Coama, idących w dziką dżunglę stolicy, niewiarygodnie przeludnioną według ziemskich pojęć.

— Niedobrze, Czedi — stwierdziła zdecydowanie. — Widać na kilometr, że jesteś ziemską kobietą. Skoro ludzie są tutaj faktycznie źle wychowani, będzie się za tobą wlekła cała gromada gapiów.

— No, a co z tobą?

— Nie zamierzam się włóczyć ulicami w pojedynkę, jak ty z Norinem. Będą mi towarzyszyć miejscowi koledzy. Dostanę od nich specjalny strój medyka w odcieniu kanarkowym. Dlatego wystarczą mi spodnie i bluza.

— Jest tylko jedno wyjście — stwierdził astronawigator — niech Tael doprowadzi nas niepostrzeżenie do swych przyjaciół, a ci pomogą nam się przebrać.

— Jeśli mu na to pozwolą, a nas wypuszczą. W pałacu nie wolno robić niczego bez specjalnego pozwolenia. Przekonaliśmy się o tym sami.

Czedi wsunęła dłonie za pas, odchyliła do tyłu ramiona i przybrała wyraz wyniosłej nieżyczliwości, typowy dla wszystkich tormansjańskich „żmijowatych”. Udało się jej wywołać uśmiechy na twarzach towarzyszy, wciąż głęboko zasmuconych tragedią w Kin-Nan-Te.

Ludzie Ery Podanych Rąk nie bali się śmierci i dzielnie znosili nieuchronne wyroki losu, w życiu wypełnionym nieustanną aktywnością, wytężoną pracą, podróżami i niebezpiecznymi przygodami, ale bezsensowną śmierć trojga przyjaciół na obcej planecie było znieść znacznie trudniej, niż gdyby stało się to na rodzimej.

Czy nie zostało ich zbyt mało na Tormansie? Nie, jeśli nad tym się zastanowić. Małej grupce będzie prościej nawiązać kontakt z mieszkańcami planety, łatwiej wczuć się w atmosferę psychologiczną, znaleźć właściwy sposób postępowania i zrozumieć głębiej Tormansjan. Większa ekspedycja siłą rzeczy odseparowałaby się od miejscowych swym wspólnym bytowaniem. Trzeba byłoby dziesiątek lat, nim dwie pokrewne wprawdzie rasy, lecz kompletnie różniące się sposobem życia i widzenia świata, zdołały się porozumieć. Słusznie postępują, pragnąc zanurzyć się w ludzkości Jan-Jah i rozpłynąć w potoku ich egzystencji.

Podobne przemyślenia zmuszały Ziemian do wyćwiczenia szczególnie surowej dyscypliny myśli i emocji.

Zostało ich czworo, a właściwie troje, bo Faj Rodis pozostanie zakładniczką w pałacu i jej potężna duchowa siła nie wpłynie na mieszkańców Jan-Jah. Być może tego chciał właśnie uniknąć dalekowzroczny Czojo Czagas. Nie wiadomo, czy pozwoli im zamieszkać w mieście?…

Czedi, Wir i Ewiza właśnie o tym rozmawiali, gdy weszła do nich Faj Rodis, pobladła od bezsennych nocy spędzonych nad freskiem, w którym starała się wyrazić siebie.

Ewiza wskazała jej fotel, lecz Faj pokręciła niechętnie głową.

— Tu i tak za dużo się siedzi, jak bywało u nas na Ziemi, gdy człowiek, biegacz i wędrowiec z natury, trwale zasiadł za stołem lub w fotelach maszyn transportowych, obezwładniających ciało i umysł.

— Zgada się — przytaknęła zadumana Ewiza i nieoczekiwanie spytała: — Nie wydaje ci się, Faj, że tej planety nie da się już wydobyć z inferna? Że cierpienia zanadto skaziły tu ludzkość, obdarzając ją trwałą dysgeniczną ułomnością? Że Tormansjanie nie są w stanie już w nic uwierzyć i troszczą się tylko o swe drobne przyjemności, dla zachowania których są gotowi na wszystko? — Spojrzała pytająco na Rodis, a gdy ta kiwnęła zachęcająco głową, Ewiza kontynuowała: — Skoro po planecie włóczą się zdziczałe bandy, skoro pustynie rozrastają się, wchłaniając żyzne tereny, skoro roztrwoniono złoża minerałów, a degrengolada ogarnia wszystko, a zwłaszcza ludzkie dusze, jaka siła podniesie ich z upadku? Kiedy trzysta lat temu nakazano Tormansjankom ograniczyć liczbę urodzeń, przyjęły to jak zamach na najświętsze prawa człowieka. Jakie prawa? Nie prawa, lecz prymitywne instynkty, wspólne dla wszystkich zwierząt, sprzeczne z potrzebami społeczeństwa. I do tej pory nie potrafią tutaj zrozumieć, że prawdziwa wolność polega na wiedzy i odpowiedzialności. Nie ma innej wolności w całym wszechświecie. Tormansjan nie obchodzi, czy ich dzieci będą zdrowe, mądre, silne, czy czeka je godne życie. Kierują się chwilowymi zachciankami, kompletnie nie zastanawiając się nad ich następstwami, nad tym, że rzucają nowe życie na pastwę nędznego, chaotycznego świata, że oddają je w niewolę i skazują na przedwczesną śmierć. Czy można oczekiwać, że dziecko stanie się wielkim człowiekiem, wiedząc, jak znikoma jest taka możliwość? Jak można tak lekkomyślnie traktować to, co najważniejsze i najświętsze?

Rodis ucałowała Ewizę.

— Te ważne kwestie, Ewizo, istniały też kiedyś u nas. Podczas kryzysowej Ery Rozbicia Świata, w trakcie rozpadania się zachodnioeuropejskiej cywilizacji kapitalistycznej, antropolodzy zwrócili uwagę na Indian Hopi, zamieszkujących prerie na południowym zachodzie Ameryki Północnej. Żyli w znacznie gorszych warunkach, niż na Tormansie, a mimo tego stworzyli własne społeczeństwo, z wielu względów podobne do komunistycznego, tyle że na niskim poziomie materialnym. Dla uczonych ERŚ Hopi stali się pozytywnym przykładem nadziei: wolność kobiet, kolektywna opieka nad dziećmi, wychowanie w samodzielnej pracowitości od dziecka dały im wysoką inteligencję i siłę psychiczną. Ku wielkiemu zdziwieniu i zakłopotaniu europejskich uczonych, pomimo życia przez piętnaście wieków w trudnych, surowych warunkach, zdolności dzieci Hopi okazały się większe, niż u białych rówieśników. Zaskakujące okazały się ich poziom inteligencji, bystrość umysłu, umiejętność myślenia abstrakcyjnego. Naturalnie wyrastali z nich ludzie podobni do dzisiejszych Ziemian, poważnie myślący i niezwykle aktywni, kierujący się nie zewnętrznymi pokusami i nakazami, lecz wewnętrznym imperatywem konieczności. Fizycznie Hopi byli też doskonalsi od okolicznych ludów. Przypominam sobie fotografię pewnej dziewczyny, bardzo podobnej do Czedi…

— To znaczy, że nędza Tormansa nie powstrzyma postępu? — spytała z ożywieniem Czedi.

— Jestem tego pewna — odparła Rodis z przekonaniem. — Jeśli zaś chodzi o genetykę, zestawcie okres psucia się genotypu z nawarstwianiem się zdrowych genów odkąd człowiek istnieje na ziemi. W ciągu zaledwie tysiąca lat mamy trzy miliony. Odpowiedź jest chyba jasna.

— A co zrobić z beznadziejnie zdewastowaną psychiką? — zapytała Ewiza.

— Powielasz błąd psychologów ERŚ, w tym również słynnego wówczas Freuda. Uważali oni dynamikę procesów psychicznych za coś stałego i niezmiennego, raz na zawsze „utrwalonego” w formie „libido” lub „mentalności”. W rzeczywistości istnieją tylko instynktowne odruchy, które dość łatwo koordynować ćwiczeniem i wychowaniem. Kiedy zrozumiano tę prostą prawdę, rozpoczął się odwrót od egoistycznej psychologii kapitalistycznej w stronę świadomości komunistycznej. Nieoczekiwanie okazało się, że wysoki poziom wychowania działa cuda w ludzkiej duszy i ustroju społecznym. Nastąpiła troista reakcja: lawina dobroci, miłości, samodyscypliny i troski o innych, natychmiast podnosząca siły wytwórcze. Ludzie są w stanie wyobrazić sobie swój wzlot na wyżyny, jeśli wnikną we własne młodzieńcze marzenia, wrodzone piękno uczuć, jakie w sobie nosimy, bardzo słabo ziszczane w minionych epokach.

— Tu jednak brak wiary w ludzi i lepszą przyszłość! — poparł Ewizę astronawigator.

— Dlatego Tormansjanie zwrócili się ku mistyce — stwierdziła Rodis. — Kiedy człowiek nie znajduje oparcia w społeczeństwie, które nie chroni go, tylko mu zagraża i nie może liczyć na prawo czy sprawiedliwość, skłania się do wiary w siły nadprzyrodzone, które są ostatnią ucieczką. Pod koniec Ery Rozbitego Świata mistyka bardzo się nasiliła zarówno w krajach kapitalizmu państwowego, jak i pseudo-socjalistycznych. Pozbawione wykształcenia, ciemne masy straciły wiarę we wszechmocnych dyktatorów i zwróciły się ku mistycznym sektom. Kolejny obrót spirali historycznej zwrócił większość ludzkości w stronę ateizmu. Gdyby przeprowadzić analogię, teraz właśnie jest najlepszy moment, by wśród Tormansjan rozwinęła się nowa, prawdziwa wiara w człowieka.