Выбрать главу

Czedi zrozumiała, że domy stawiane były byle jak, nieprzygotowane na tylu mieszkańców. Ulica, zaplanowana bez uwzględnienia rezonansu, jeszcze bardziej wzmagała hałasy. Próby osłabienia ich poprzez przejście na wewnętrzną percepcję spełzały na niczym. Tylko Czedi była zdolna oddzielić się od niestrojnego chóru dźwięków, wciąż atakujących ucho ostrymi lub głuchymi uderzeniami. Trzaskano też drzwiami w domach i samochodach, przy czym dla niewychowanych Tormansjan zdawało się bardzo szykowne uczynić to jak najgłośniej. Ziemiance rzucało się przede wszystkim w oczy, że mieszkańcy planety wciąż nie umieli dostosować się do ciasnoty miejskiego życia i zachowywali się tak, jakby dopiero co opuścili szerokie stepy.

Podeszła do okna wychodzącego na ulicę. Cienkie, nierówne szyby wypaczały kontury przeciwległego domu, zakrywającego niebo mroczną bryłą. Jasne oczy Czedi dostrzegły opar gazów nasyconych tlenkami węgla i ołowiu, unoszący się z podziemnych tuneli, przeznaczonych dla ciężkiego transportu miejskiego.

Po raz pierwszy nie tylko w wyobraźni, jak na lekcjach historii, ale też na całym ciele odczuła ciasnotę, duchotę i niewygodę miasta, zbudowanego tylko po to, by jak najtaniej nakarmić i zaopatrzyć w najniezbędniejsze rzeczy niewyobrażalną masę ludzi, abstrakcyjną liczbę łaknących wody i jedzenia.

Nie było co nawet myśleć o skupieniu i wypoczynku, dopóki nie znalazło się sposobu na wyłączenie się z tej nigdy niesłabnącej kakofonii.

Trzeba było także przyzwyczaić się do nowego ubrania. Czedi nastawiła wszystkie mięśnie swego ciała, by masowały skórę, swędzącą pod materiałem. Na wierzchnią odzież nie można było się skarżyć. Bluza stalowej barwy z wysokim kołnierzykiem, ściągnięta miękkim czarnym paskiem i szerokie spodnie z tego samego materiału, całkiem się jej podobały. Musiała jednak także założyć spodnią odzież: kompletnie nieznany mieszkankom Ziemi biustonosz i sztywną opaskę na biodra. Nowi przyjaciele Czedi zapewniali ją, że pojawienie się na ulicy bez tych dziwnych elementów może wywołać skandal.

Czedi podporządkowała się i siedziała półobnażona, podczas gdy gospodyni i jej siostra krzątały się, dopasowując ubrania. Jej popielate włosy jeszcze w Ogrodach Coama zamieniły się w smoliście czarną czuprynę, jaką dziewczęta Jan-Jah lubiły nosić w nieładzie lub zaplecioną w dwa krótkie warkocze. Soczewki kontaktowe zmieniły kolor oczu. Obecnie, gdy Czedi spoglądała w lustro, widziała w nim obce i dziwnie odpychające oblicze. Obie gospodynie nie przestawały się jednak nią zachwycać, przepowiadając wielkie powodzenie u mężczyzn. Akurat na tym najmniej zależało dziewczynie. Pełne powodzenie misji zależało od zachowania postawy niezależnego obserwatora.

Przyjaciele Taela przyprowadzili ją tutaj nocą. Ulica Hej-Goj, czyli Kwiatów Szczęścia, była zamieszkana przez „kży”. Przyjęła ja para młodych Tormansjan i siostra gospodyni, mieszkająca tu czasowo.

Potrójne imię tej osoby w skrócie brzmiało Casor. Zaoferowała się być przewodniczką przybyszki po Ośrodku Mądrości. Dla młodych, a zwłaszcza urodziwych dziewcząt wieczorne przechadzki po stolicy Jan-Jah bywały niebezpieczne, nie mówiąc już o nocach, gdy nawet silni mężczyźni wychodzili na ulicę tylko w ostateczności. Kobiety narażone były na ataki ze strony młodocianych psychopatów. Uroda, zamiast być atutem, stanowiła dodatkowy wabik, jak zapach krwi dla drapieżników.

Wierny niebieski SDG siedział z podgiętymi nóżkami schowany pod łóżkiem (sypiano tu na wysokich łóżkach, wykonanych z żelaza albo masy plastycznej), zakryty zwisającym do podłogi prześcieradłem. Niezbędna ostrożność, jak uprzedzono Czedi, by gospodarze nie podejrzewali jej związku z mieszkańcami Ziemi. Oficjalnie była jednym z gości rodziny inżyniera pracującego w ogromnej fabryce, a kontakt kosmonautki z ciemnymi, nieuczonymi „kży” był zabroniony. Gospodarze mogli za to zapłacić wygnaniem ze stolicy. Była to poważna groźba, bo w innych miastach na planecie żyło się znacznie trudniej. Ludzie zarabiali tam mniej, mieli mniej pieniędzy na jedzenie, niezbędne rzeczy i rozrywki.

Mieszkańcy Ośrodka Mądrości i jeszcze paru głównych miast na wybrzeżu Morza Lustrzanego byli obiektem zazdrości ze strony pozostałych, którzy nie mieli tyle szczęścia.

Istota owego szczęścia była początkowo niepojęta dla Czedi, dopóki nie skonstatowała, że poziom bogactwa na planecie Jan-Jah mierzony jest sumą posiadania marnych rzeczy przez poszczególne jednostki. W skali całej planety, w komunikatach i obwieszczeniach o ekonomicznych sukcesach figurowały jedynie przedmioty, przy zupełnej nieobecności ich wartości duchowej. Czedi przekonała się później, że samodoskonalenie nie jest głównym celem ludności Jan-Jah.

Tymczasem gospodarze zadziwiali Ziemiankę radosną prostotą i upodobaniem do skromnych upiększeń swego ciasnego mieszkania. Parę kwiatków w szklanej wazie wywoływało u nich zachwyt. Jeśli udawało im się zdobyć byle jaką, tandetną figurkę lub filiżankę, cieszyli się tym wiele dni. W każdym mieszkaniu znajdował się wideo-ekran z mocnym głośnikiem. I wieczorami, gdy całe rodziny, pary małżeńskie z dorastającymi dziećmi, (których wiek odpowiadał pierwszemu ziemskiemu cyklowi), siedziały razem, wpatrując się w niewielkie, mętne i płaskie ekrany, głuchy łoskot wstrząsał ścianami i stropami chwiejnych domostw. Ich mieszkańcy przyjmowali to jednak z zadziwiającą obojętnością. Młodzi zapadali w mocny sen, nie odczuwając potrzeby wcześniejszego czytania, rozmyślania ani tym bardziej medytacji. Tracili za to mnóstwo czasu na próżną gadaninę i plotkowanie.

Na ulicy Kwiatów Szczęścia znajdowała się także szkoła, ponury gmach z czerwonej cegły pośrodku wyschniętego, zadeptanego trawnika. Lekcje trwały od rana do wieczora. Co jakiś czas trawnik i przylegająca część ulicy wypełniały się wrzaskiem, dzikimi gwizdami i piskliwym śmiechem. To chłopcy i dziewczęta dokazywali na przerwach. Znacznie większy hałas nastawał wieczorem: krzyki, tupoty, wyzwiska i bójki jak w koszmarnym śnie o ludziach zamienionych przez złego czarownika w małpy.

Uczniowie mieszkali w długim budynku na tyłach szkoły przez cały czas nauki, odebrani rodzicom, dopóki nie przygotowano ich do przyszłych zawodów, dzieląc na „dży” i „kży”. Okropna dzikość dzieci nie wprawiała nikogo w zakłopotanie. Nawet dla dorosłych było niemal hańbą okazanie pomocy komuś choremu czy wiekowemu, okazywać szacunek starszym czy ustąpić w czymkolwiek drugiemu. Czedi nie od razu zrozumiała, że winę za to nie ponosi wrodzone zepsucie Tormansjan, lecz powszechny kompleks niższości. Rozrastanie się tego kompleksu w świecie władzy absolutnej szło w dwóch kierunkach, ogarniając od razu wielką liczbę ludzi i poszczególne jednostki.

Dziwne społeczeństwo Jan-Jah, jak się zdaje, kompletnie nie myślało o tym, jak ulżyć człowieczej doli, uczynić ją spokojniejszą, dobrą, szczęśliwą. Największe umysły zajmowały się przede wszystkim obniżeniem kosztów produkcji i pomnożeniem przedmiotów. Większość ludzi trawiła życie w pogoni za rzeczami, umierając duchowo na długo przed fizycznym zgonem.

Rezultatem było mnóstwo niewygód, spowodowanych nieprzemyślanym budownictwem, nieludzką technologią i zwykłym partactwem. Młodych „kży” uczono tylko podstaw rzemiosła, nikt nie osiągał mistrzostwa. Życiowe niewygody wywoływały wiele niepotrzebnych konfliktów międzyludzkich, w których każdy miał swoją rację, winny zaś był ustrój społeczny planety, zmuszający ludzi do taplania się w codziennych trudnościach, których nikt nie zamierzał usprawniać. Tormansjanie nie kierowali się moralnością ani prawami religijnymi, nie mówiąc już o wyższej świadomości. Kompletnie nie istniało poczucie bycia świadomym członkiem społeczeństwa na każdym jego stopniu. Nic nie hamowało złośliwego pragnienia czynienia innym zła, czy choćby odbicia sobie własnego poniżenia na sąsiadach. Idiotyczne krytykowanie, obmawianie, wyśmiewanie innych ludzi w sferach produkcji lub sztuki i nauki były na porządku dziennym, dławiąc planetę zatrutą obręczą inferna. Oczywiście taki system powodował postępujące pomniejszanie wzajemnej życzliwości i tolerancji, a zwiększanie się sumy złości, drwin, psot, właściwych raczej dla stada pawianów, niż rozwiniętego technicznie społeczeństwa.