Ponad dwa tysiące lat wcześniej niektóre narody na Ziemi wierzyły, że programy polityczne, zastosowane w ekonomii totalitarnej władzy mogą zmienić bieg historii bez uprzedniego przygotowania psychologicznego społeczeństwa. Nie potrafiąc polepszyć losu narodów, dogmatycy bardzo mocno wpływali na losy poszczególnych jednostek. Strzała Arymana raziła bezbłędnie, ponieważ bezpodstawne przemiany naruszały wielowiekową, osiągniętą za wysoką cenę stabilizację. Nie następowało konieczne wypośrodkowanie stosunków socjalnych. Przeciwnie, nasilało się miotanie od jednej do drugiej skrajności, bez naukowej analizy i rejestracji poziomu ludzkiej szczęśliwości i zadowolenia. Był to główny problem reżimów oligarchicznych, bardzo jaskrawo ujawniający się na Tormansie.
Defekty ustroju społecznego Tormansa, znane Czedi już wcześniej, ustawiały ją na pozycji oderwanego, choć życzliwego obserwatora. Bezpośrednie zetknięcie się z owymi „defektami” zaczęło się od pierwszego dnia na ulicy Kwiatów Szczęścia, zmieniając odczucia dziewczyny.
Niespodzianki pojawiły się już podczas pierwszej przechadzki z Casor. Tormansjanie chodzili ulicami jak popadło, nie trzymając się wyznaczonej strony. Najsilniejsi szli przebojem, roztrącając łokciami stojących im na drodze, zmuszając innych do uskakiwania na boki i ordynarnie odgryzali się na cudze wyrzuty. Wszędzie tam, gdzie przejścia zagęszczały tłum, u bram parkowych, wejść do przybytków rozrywki czy wielkich magazynów (na Tormansie, jak wszędzie, gdzie występowała nierówność podziału środków, zachował się system pieniężnych opłat za pracę dwóch niższych klas społecznych), w jadalniach czy środkach transportu, najsilniejsze jednostki przepychały się spychając słabsze, by wszędzie wejść na pierwszego. Wszystko to już Czedi wiedziała i bez względu na trening woli, często łapała się na tym, że ledwie jest w stanie pohamować wybuchy gniewu. Obowiązujące dążenie do wyprzedzania innych choćby o krok, wydałoby się żałosnym idiotyzmem człowiekowi nieznającemu psychologii infernalnej.
Pewnego dnia pobladła i wystraszona Casor powiedziała Czedi, że została wezwana do miejscowego Domu Zebrań na „Spotkanie ze Żmiją”. Takie spotkania następowały we wszystkich rejonach miasta dwa, trzy razy rocznie. Casor usiłowała wyjaśnić sens i znaczenie owych spotkań, a jednak istota rzeczy pozostała dla Czedi niezrozumiała. W końcu doszła do wniosku, że jest to dawny obrzęd kulturowy, utrwalony w tradycji niewierzącego ludu Jan-Jah. Strach, jaki wywołało u Casor to zaproszenie, a raczej wezwanie, kazał Czedi podejrzewać coś złego i wziąć udział w miejscowym spotkaniu „Żmii”.
Wielka, duszna sala wypełniała się szybko ludźmi. Nikt nie zwracał uwagi na dwie dziewczyny siedzące w środkowym rzędzie. Zebrani siedzieli w trwożnym oczekiwaniu. Jedni mieli nerwowe wypieki na policzkach, inni, przeciwnie, śmiertelną bladość. Niektórzy, nie mogąc usiedzieć, przechadzali się po szerokiej przerwie między rzędami, ze spuszczonymi głowami mamrocząc coś pod nosem. Z pewnością nie wiersze, jak początkowo pomyślała Czedi. Tormansjanie w ogóle bardzo rzadko recytowali poezję, wstydząc się wyrażanych w nich uczuć. Najprawdopodobniej powtarzali sobie jakieś wyuczone formułki lub zasady.
Sala pomieściła około tysiąca „kży”, to jest ludzi nie przekraczających wieku dwudziestu pięciu lat według miejscowej rachuby.
Cztery uderzenia w wielki gong wypełniły pomieszczenie wibrującym dudnieniem miedzi. Zebrani zastygli naprężeni, prostując plecy i wpatrując się we wzory na platformie niewielkiej sceny, ku której schodziły się, zwężając, linie ścian, podłogi i sufitu.
Z ciemnego korytarza, znajdującego się za oświetloną sceną, wytoczył się sześcienny podest, pomalowany w przeplatające się czarne i żółte pasy. Stał na nim „żmijowaty” w długiej czarnej szacie, trzymający w dłoni niewielką tubę.
— Nadszedł dzień spotkania! — zagrzmiał na całą salę.
Czedi zauważyła, jak drżą palce Casor. Wzięła jej chłodne dłonie w swoje, ciepłe i spokojne. Ścisnąwszy je, dodała otuchy tormansjańskiej dziewczynie. Casor przestała dygotać i wzrokiem podziękowała Czedi.
— Dziś władcy wielkiego i wspaniałego narodu Jan-Jah — kontynuował mówca z ukłonem — wyselekcjonują was za pomocą nieprzezwyciężonej mądrości Żmii. Ci, którzy zechcą się ukrywać, spuszczając oczy, są tajnymi wrogami planety. Ci, którzy nie zdołają powtórzyć słów hymnu oddania i posłuszeństwa, to jawni wrogowie planety. Ci zaś, którzy ośmielą się sprzeciwić woli Żmii, zostaną bezwzględnie przesłuchani przez funkcjonariuszy Jan Gao-Juara!
Casor znów się wzdrygnęła i ledwie słyszalnie poprosiła przyjaciółkę, by nadal przytrzymała jej ręce, bo teraz zacznie się najgorsze. Posługując się niezawodną intuicją, Czedi wprowadziła dziewczynę w stan kataleptyczny. I w tym momencie!..
„Żmijowaty” znikł z podwyższenia, a jego miejsce zajęła półprzezroczysta kula, błyszcząca wijącymi się falistymi liniami pod samą powierzchnią. Różnobarwnym falom towarzyszył wciąż podwyższający się, wibrujący dźwięk. Kula obracała się na pionowym słupie tęczowego światła, oddziałując na zebranych hipnotycznie. Czedi musiała napiąć całą siłę woli, by pozostać beznamiętną obserwatorką. Dźwięk nagle zniknął wraz z kulą. Na podeście z obliczoną na efekt powolnością zaczęła się unosić, rozwijając ogromne pierścienie, gigantyczna czerwona, metalowa żmija. W rozwartej paszczy migotał rubinowy ogień, a w oczodołach płaskiego łba świeciły złowieszczo fioletowe ślepia. Lampy w sali przygasły. Gadzina, obracając głową na wszystkie strony, przebiegała wzrokiem po rzędach siedzących Tormansjan. Jej ślepia na moment spotkały się z oczami Czedi i dziewczyna odczuła to jak silny cios, przy czym jej świadomość lekko się zamąciła. Słabość pełzła w górę, od nóg do serca. Tylko mocny system nerwowy, wsparty specjalnym wyszkoleniem, pozwolił kosmonautce zachować psychiczną niezależność. Żmija schyliła się niżej i rozkołysała, niemal muskając pierwszy rząd. W takt jej ruchów zaczęli kołysać się też siedzący, prócz osłupiałej Casor i niepokornej Czedi. Zauważywszy, że stojący w kącie sceny „żmijowaty” bacznie obserwuje publiczność, Czedi przygarnęła do siebie mocniej przyjaciółkę i zaczęła bujać się razem z nią.
Żmija wydała przeciągły syk, który podchwyciło tysiąc obecnych. Po chwili zaintonowali uroczysty i smętny hymn, wychwalający władców planety i własną szczęśliwość, pozbawioną strachu przed głodem. Obserwując bezmyślne twarze z szeroko otwartymi ustami, Czedi była porażona bezmierną głupotą obrzędu. Przemyślawszy sprawę, zrozumiała, że ludzie znajdujący się w transie hipnotycznym mimowolnie i podświadomie przyswajają sens pieśni, co zdusi w zarodku wszelkie wolnomyślicielstwo, zarówno wewnętrzne, jak i przyniesione z zewnątrz przez innych albo lekturę ksiąg zakazanych.
Straszna metalowa żmija była jednak tylko maszyną. Prawdziwi decydenci losów „kży” znajdowali się na tylnym planie. Zamyślona Czedi zapomniała o otwieraniu ust i symulacji śpiewu. Palec „żmijowatego” wskazał na nią. W mig wyrosła za nią przysadzista postać „liliowego” strażnika, którego wrodzonej tępoty nie mogła przebić nawet hipnoza czerwonej żmii. Położył dłoń na jej ramieniu, lecz Czedi pokazała w odpowiedzi swoją przepustkę. „Liliowy” cofnął się, kłaniając w pas i pobiegł truchtem do „żmijowatego”. Wymienili parę zdań, niesłyszalnych w ryku tłumu. Dostojnik rozłożył ręce z wyraźną irytacją. Czedi nie musiała już niczego udawać. Siedziała nieruchomo, rozglądając dokoła. Pobudzenie Tormansjan wzrastało. Paru mężczyzn wybiegło na przejście między pierwszym rzędem a sceną. Padli na kolana, wykrzykując niezrozumiałe słowa. W jednej chwili czterech „liliowych” odprowadziło ich do skrytych za kotarą drzwi po lewej stronie. Dwie kobiety popełzły tam na kolanach, za nimi znów paru mężczyzn… „Żmijowaty” kierował „liliowymi” z wprawą dyrygenta. Na jego dyskretny znak ochroniarze wyciągnęli z foteli dwóch mężczyzn i kobietę. Pojmani opierali się, szarpali, mówili coś niesłyszalnego w ogólnym hałasie. Strażnicy brutalnie wywlekli ich do ciemnego korytarza za sceną.