Główny lekarz chwycił Ewizę za rękę i zaciągnął za rozłożysty krzew rosnący przy alei.
— Niech się pani pochyli, szybko! — szepnął z takim lękiem, że Ewiza podporządkowała się.
Od strony bramy biegło paru ludzi, goniących tęgawego człowieka z poszarzałą twarzą i wytrzeszczonymi oczami. Siły go wyraźnie opuszczały. Zatrzymał się, słaniając na nogach. Jeden z prześladowców uderzył go kolanem w brzuch, zginając w pół. Drugi zbił z nóg ofiarę. Oprawcy zaczęli go deptać i kopać.
Ewiza wyrwała się z rąk lekarza i pobiegła na miejsce zdarzenia, krzycząc:
— Wstrzymajcie się, przestańcie!
Na zezwierzęconych obliczach pojawiło się bezmierne zdumienie. Pięści rozwarły się, a na wykrzywionych wargach pojawiły cienie uśmieszków. W ciszy, jaka nastała, słuchać było tylko szlochanie ofiary.
— Jak możecie w sześciu młodych bić jednego, grubego i starego? Czy nie rozumiecie, jakie to haniebne? Jak wam nie wstyd?
Mocno zbudowany człowiek w niebieskiej koszuli pochylił się do przodu i tknął palcem Ewizę.
— Na Wielką Żmiję! Że też na to od razu nie wpadłem! Ty przecież jesteś z Ziemi!
— Tak! — potwierdziła Ewiza, przyklękając, by obejrzeć pobitego.
— Zostaw tego padalca! Zwykłe ścierwo. Daliśmy mu tylko małą nauczkę.
— Za co?
— Za to, że jest pismakiem. Te przeklęte chłystki, pisarze wypisują brednie o naszym życiu, fałszują historię, doszukując się mądrości u tych, którzy pozwalają im żyć dłużej i dobrze zapłacą. Za jedno zdanie z ich pisaniny dla przypodobania się władcom płacimy my wszyscy. Takich za mało pobić, trzeba ich zabijać!
— Zaczekajcie! — krzyknęła Ewiza. — Może nie jest do końca winien. Nie troszczycie się tutaj o dokładność zapisu czy wypowiedzi. Pisarze także nie zastanawiają się nad następstwami jakiejś ciętej, efektownej frazy, tak jak uczeni nie myślą o złych skutkach własnego odkrycia. Spieszą się, by zawiadomić o nich cały świat jak krzykliwe koguty.
Przywódca rozpłynął się cały w sympatycznym, szczerym uśmiechu.
— Mądra jesteś, Ziemianko! Tylko nie masz racji: oni wiedzą, że kłamią. Są gorsi od dziwek, sprzedających się w parkach za pieniądze. Tamte sprzedają tylko siebie, ci zaś nas wszystkich! Nienawidzę ich. — Znów kopnął ofiarę, próbującą odpełznąć na czworakach.
— Przestańcie, nieszczęśni! — krzyczała Ewiza, zasłaniając sobą pisarza.
— Żmijowy Gromie! Niczego nie rozumiesz — orzekł herszt, mrużąc oczy. — To oni są nieszczęśni, nie my. Schodzimy z tego świata w pełni sił, nie znając chorób, bez strachu, nie troszcząc się o nic. Czym można nas nastraszyć, skoro i tak wkrótce nadejdzie koniec? A „dży” wciąż się trzęsą ze strachu, boją się śmierci i długiego życia pełnego nieuleczalnych chorób. Boją się nie dogodzić „żmijowatym”, wymówić choć słowo przeciwko władzy, żeby ich nie zdegradowali do „kży” i nie odprawili do Chramu Czułej Śmierci. Boją się utracić swoje nędzne korzyści: lepsze jedzenie, odzież, mieszkanie.
— Należy im współczuć.
— Jasne, że tak! Wiesz w jaki sposób można dochrapać się dłuższego życia? Wymyślając jak bardziej zniewolić poddanych, jak zrobić pożywienie z każdego świństwa, jak przymusić kobiety, by rodziły więcej dzieci dla Czterech. Wyszukują prawa, uzasadniające bezprawie „żmijowatych”, schlebiają, łżą i tak dobijają się awansu.
— Pragną więc znacznie trudniejszej pracy?
— E tam! U nas im ktoś wyżej postawiony, tym mniej pracuje. Dlatego pchają się, by osiągnąć rangę „żmijowatego” i są gotowi zdradzić cały świat.
— A wy nie zdradzacie, spotykając się choćby ze Żmiją? I nie boicie się Jangara?
Przywódca „kży” drgnął i rozejrzał się niespokojnie.
— Wiesz więcej, niż sądziłem… Żegnaj, Ziemianko, już się nie zobaczymy!
— A mogę cię poprosić o coś ważnego? Właśnie ciebie — spytała Ewiza, patrząc wymownie na herszta.
Parsknął jak mały chłopak.
— Zależy o co?
— Żebyś poszedł do archiwum w starej Świątyni Pamięci i odnalazł naszą władczynię. Nazywa się Faj Rodis. Porozmawiaj z nią tak szczerze i mądrze, jak rozmawiałeś ze mną. Tylko najpierw odszukaj inżyniera Taela. Choć przynależy do „dży”, jest człowiekiem, jakich na waszej planecie jest jeszcze niewielu.
— Zgoda — rzekł przywódca, podając rękę.
— Powiedz, że przysłała cię Ewiza Tanet.
— Ewiza Tanet… Co za imię!
Cała szóstka zniknęła w parkowym gąszczu. Od strony bramy nadchodziła ku Ewizie gwarna grupa lekarzy z Głównego Szpitala, która przyjechała autobusem.
Główny lekarz wyszedł zza krzaka i przywołał asystentów, którzy ponieśli poszkodowanego do samochodu.
— Kto to jest? — spytała Ewiza jednego ze szpitalnych kolegów.
— Znany pisarz. Nieźle go urządzili! — stwierdził z szerokim uśmiechem, jakby był całkowicie po stronie „kży”.
Zdumiona Ewiza poszła z innymi lekarzami do wąskiego wejściowego portalu.
Wewnątrz budynek urządzony był w typowo tormansjańskim stylu. Ciężkie odrzwia prowadziły do przestronnych westybuli. Szerokie schody wiodły do sali obramowanej podwójną kolumnadą. W westybulu tłoczyło się mnóstwo ludzi. Wszyscy jednocześnie spojrzeli na Ewizę. Odprowadzono gościa na górę i usadzono w bocznej galerii na wytartej kanapie. Reszta nowo przybyłych pozostała na dole, ustawiając się w dwóch rzędach.
— Czekają jeszcze na kogoś? — spytała Ewiza przechodzącego obok starszego człowieka w żółtym lekarskim kitlu.
— Oczywiście — odrzekł szybko. — Wkrótce mają przybyć przedstawiciele Wysokiej Rady.
— Dlaczego „przybyć”, a nie zwyczajnie przyjechać?
Rozmówca spojrzał na nią z lękiem, rozejrzał się i znikł między kolumnami.
Po dłużącym się, ponad półgodzinnym oczekiwaniu okazało się, że dostojnicy nie przyjadą. W stojących na dole jakby wstąpił nowy duch. Ze śmiechem i gromką wrzawą, charakterystyczną dla Tormansjan, wszyscy ruszyli po schodach do sali. Główny lekarz odszukał Ewizę i zaprowadził ją na podwyższenie, gdzie zasiedli najwybitniejsi lekarze stolicy i ważni goście z innych miast planety. Kobieta wymawiała się, twierdząc że niczym sobie na to nie zasłużyła, będąc młodą, szeregową lekarką Gwiezdnej Floty. Usiadła koło kolumny w kącie sali, czując na sobie skupioną uwagę całego audytorium. Wciąż była zaaferowana czekającym ją wystąpieniem.
Mówcy zmieniali się niespiesznie. Długo omawiali najbardziej oczywiste rzeczy, zapowiadając wcześniej tematykę wykładu. U Tormansjan coś takiego nazywało się krótkim wstępem. Ogólnie wyczuwało się, że nikogo nie interesuje ten stek banałów. Ewiza widziała to w znudzonych twarzach, rozpoznawała w stłumionym gwarze, który nie do końca zagłuszały trzeszczące głośniki.
W końcu prowadzący zebranie zapowiedział wystąpienie ziemskiej lekarki.
Ewiza poszła wzdłuż sali ku trybunie, witana okrzykami, uderzeniami w poręcze foteli i gwizdami zachwyconej młodzieży. Jak bardzo dziki nie wydawałby się jej taki rwetes, wyrażał jednak pozytywne uczucia. Podziękowała Tormansjanom ukłonem. Kiedy przemówiła z miękkim ziemskim akcentem, którego nie zdołały utwardzić wzmacniacze, w sali zapanowała absolutna cisza. Tormansjanie nie spuszczali z niej oczu, lustrując jej postać od wesołych, topazowych oczu do mocnych nóg w dziwnych, niebieskich, błyskających światełkami botkach, starając się uchwycić, czym różni się ta kobieta od mieszkanek Jan-Jah.