Dostosowując się do warunków, Rodis ubrała się po tormansjańsku: szerokie spodnie, bluzę z czarnego gładkiego materiału i solidne trzewiki. Zamiast latarki wzięła diadem zapalający się automatycznie w ciemności i wcisnęła noskiem buta zagłębienie w ścianie. Zanim zeszła w odkryte przejście, nastawiła SDG w sąsiednim pokoju, by włączył automatycznie pole ochronne. Zabezpieczywszy mieszkanie przed nieproszonymi gośćmi, Rodis zamknęła za sobą tajne przejście.
Na dole pierwszych schodów czekali na nią Tael z architektem. Znajomość zaczęła się, jak zwykle, od przeciągłego spojrzenia i oderwanych, jakby przypadkowo wypowiedzianych słów. Dość niemądrze wyglądającemu, niewysokiemu architektowi, przywykłemu do ciemnoty dostojników i agresji świata zewnętrznego, Rodis schodząca po schodach w świetlistej aureoli wydała się boginią. Tael tylko się uśmiechnął, wspominając wstrząsające wrażenie, jakie na nim zrobiła podczas pierwszego spotkania. Zygzakowate przejście zawiodło ich do galerii, okalającej pierścieniem arkad główną salę z niskim sklepieniem. W niszach między arkadami majaczyły kamienne ławy. Architekt zaprowadził swych towarzyszy do tej, w której stał nowy stół i masywny cylinder z walcowatą podwójną lampą, którą włączył. Mocne czerwonawe światło zalało podziemie. Architekt cofnął się o krok, ukłonił i przedstawił się.
— Gah Du-Den, czyli Gahden.
Rozłożył plan techniczny podziemi Świątyni Czasu. Rodis zdumiała się ich rozmiarem. Dwie kondygnacje korytarzy i galerii, wydrążone w ziemi, rozchodziły się we wszystkich kierunkach, sięgając w sześciu przypadkach poza mury świątyni.
— Ta galeria prowadzi do pomnika Czasu — wyjaśnił architekt — lecz pozostawiliśmy ją zamkniętą, bo za dużo się kręci tam ludzi. Przejście numer pięć, na lewo od niej, jest dosyć wygodne. Wychodzi do starego pawilonu, w którym są teraz transformatory wysokiego napięcia, gdzie „dży” mają wolny wstęp. Jeszcze lepszy jest czwarty korytarz, wydrążony w skale na stoku góry, na którego występie stoi stare laboratorium chemiczne imienia Zeta Uga. Z jego podziemi schodzi pionowo w dół studzienny tunel, dostępny dla każdego, kto zna tajemnicę świątyni. Inne przejścia prowadzą do odkrytych miejsc i zbyt często używane, mogą być ryzykowne, lecz mogą być w razie czego przydatne.
— Zet Ug, jeden z członków Rady Czterech? — upewniła się Faj. — Nie wiedziałam, że jest chemikiem.
— Bo nie jest! — odparł tamten ze śmiechem. — U nas każdy instytut, teatr albo fabryka może zostać nazwana imieniem jednego z wielkich, którzy nie mają żadnego związku z nauką czy sztuką i w ogóle z niczym, z wyjątkiem władzy.
— Taki zwyczaj — potwierdził Tael, jakby się tłumacząc.
— I mogę się spotykać z ludźmi w tej sali? — spytała, ogarniając wzrokiem pomieszczenie.
— Wydaje mi się, że atakującym byłoby tutaj zbyt łatwo nas otoczyć. Chodźmy piętro wyżej, do Świątyni Trzech Kroków.
Podziemia na górnym poziomie okazały się znacznie bardziej przestronne. Tu i ówdzie ocalały meble wykonane z czarnego drewna lub miękkiego żelaza, szeroko wykorzystywanego na planecie z powodu niedostatku czystych metali. Wszystkie pokryte były grubymi warstwami kurzu. Starannie wygładzone ściany pokrywała twarda warstwa szklistej masy. Zachowały się pod nią freski, namalowane na błyszczącym czarnym tle dwiema ulubionymi barwami Tormansa, rubinową i kanarkową żółcią. Kombinacja obu kolorów, wyodrębniająca kształty, nadawała im znamię pierwotnej dzikości i siły. Rodis mimowolnie zwolniła kroku, spoglądając z zachwytem na dzieła pradawnych artystów Jan-Jah. Tael i Gahden nie zwracali uwagi na ścienne malowidła.
Na ile Rodis mogła się zorientować, freski przedstawiały nieuchronne nadejście śmierci człowieka w nieubłaganym upływie czasu.
Po prawej stronie galerii życiowe uczucia narastały powoli od beztroskich zabaw dziecięcych do doświadczeń dorosłości i wygasały w starości, w wybuchu rozpaczy, za którym następowała śmiertelna przepaść. Wyrażona była grubą linią, za którą przepadało wszystko, co się ku niej zbliżało. Za ową granicą była wyłącznie ciemność. Na tym czarnym tle, na krawędzi skupiła się grupa ludzi przedstawiona z niezwykłą wyrazistością. Zdeformowani wiekiem i chorobami ludzie wspierali się wzajemnie na sobie, zbijając w pryzmę ciał, które ledwie zetknęły się ze straszną linią, zaraz znikały w mroku, jak odrąbane głowy, ręce, kadłuby…
Na lewej ścianie znajdowały się już nie freski, lecz płaskorzeźby, zatopione w szklistej masie, w której jawiły się z niesamowitą realnością. Twórcy wyrazili tu szybkie przejście od pełnego zadumy chłopięctwa do młodości, związanej z narastaniem pożądań seksualnych, jakby cały świat łączył się w rytmie splecionych młodych ciał i erotycznym bestialstwie.
Urodziwi mężczyźni i rozognione kobiety obejmowali się w zmysłowych pozach. Tym zdumiewającym wizerunkom brakowało jednak boskiego dostojeństwa figur erotycznych dawnych Indii, a nawet demonicznej głębi tantrycznych fresków z Tybetu, czy satanistycznych obrazów z Iranu.
Czarna, lustrzana ciemność zamykała procesję figur nie w momencie wygasania żądzy, lecz w chwili crescendo, szczytowej namiętności. Lewa strona, w odróżnieniu od prawej, wyrażała koncepcję wczesnej śmierci.
Idea szybkiej wymiany pokoleniowej i selekcji najbardziej przydatnych w postępie technicznym istniała oczywiście od dawna na Tormansie.
Czarna galeria poszerzyła się. Nad głowami idących zawisły krzykliwie wymalowane, potworne maski. Ogromne rozwarte gęby, wykrzywione jadowitymi uśmiechami, wyszczerzały nieludzko ostre zęby, porażająco żywe oczy mrużyły się pogardliwie. Poniżej tych odrażających maszkaronów ciągnął się rząd innych masek, zbliżonych bardziej wymiarami do ludzkich twarzy, z wypisanym na nich wyrazem beznadziejnej melancholii. Duchowy upadek wyrażony był w nich tak realnie, że aż przytłoczył Rodis. Maski zawsze były przekaźnikami trudności psychologicznych życia, skrywającymi w razie konieczności prawdziwe oblicze człowieka i społeczeństwa. Alegoria tutejszych masek wydawała się bezgranicznie prosta, lecz ze względu na gigantyzm zamysłu i rozmach wykonania nie ustępowały freskom z czarnej galerii. Rodis podzieliła się swymi wrażeniami z architektem. Ożywił się i poprosił, by poczekała. Przynieśli razem z Taelem wysoką ławę i zdjęli z haków maszkarony, ulepione z lekkiego materiału i wyklepane od środka. Maski zakrywały cały fryz znakomicie wykonanych podobizn młodych i pięknych ludzi z dzielnymi, szlachetnymi rysami. W ich nagich ciałach nie było odrobiny wstydliwości ani też seksualnej jednoznaczności rzeźb z czarnej galerii.
— Dlaczego zasłonięto ich tymi gębami? I kiedy to się stało? — spytała Faj.
— W czasach ustanowienia wszechplanetarnej władzy — oznajmił Gahden. — Żeby zlikwidować ostatni duchowy opór człowieka. Ci, którzy dawniej tu przychodzili, kontemplowali te rzeźby i medytowali, stając się podobni duchowo do ludzi z przeszłości, przejmując ich siłę, mądrość i jasność myślenia. Rodziły się w nich męstwo, marzenia i wolna wola, cechy nieznośne dla władców. Dlatego zasłonięto fryz maskami Wieku Głodu i Mordów… Zawieśmy je z powrotem, Taelu!
— Nie trzeba. Niech ci, co do nas przyjdą, zobaczą fałszywe majaki i prawdziwe życie Jan-Jah.
Architekt wprowadził ich do kwadratowej sali, w której rogach także cynicznie uśmiechały się maski. Trzy szerokie stopnie wznosiły się ku scenie naprzeciwko wejścia. Na każdym występie stały dwa rzędy kamiennych ław. W scenicznej niszy znajdował się stół ofiarny.