Выбрать главу

– Oddycha, oddycha, ale się pośpieszcie, na litość boską.

Rozłączył się, wpadł do domu. Chwycił pled rzucony na oparcie sofy i już był z powrotem na tarasie. Okrył Shelagh starannie, nie próbując jej ruszać. Potem wyszedł frontowymi drzwiami. Czuł się winny, że zostawia ją samą, ale nie mógł czekać na karetkę. Musiał wracać. Jak najszybciej.

Załomotał do drzwi sąsiadów. Tym razem miał więcej szczęścia, właścicielka zdążyła wrócić do domu. W dwóch słowach opowiedział wstrząśniętej kobiecie, co się stało, poprosił, by się zajęła panią O'Donnell do przyjazdu karetki, i pomknął do samochodu, zanim zdążyła zaprotestować.

Błyskawicznie uruchomił silnik, wcisnął gaz. Nie miał wątpliwości, kogo winić. Musiał wracać do Domaine de la Cade. I znaleźć Meredith.

***

Julian Lawrence zatrzasnął drzwiczki i ruszył w górę schodami prowadzącymi do hotelu.

Tylko bez paniki.

Twarz miał mokrą od potu. Potknął się, oparł o wielki stół. Najpierw do biura. Trzeba opanować nerwy. Potem wymyślić, co robić dalej.

– Proszę pana! Monsieur!

Obejrzał się przez ramię. Niewiele widział, obraz mu się zamazywał.

– Ach, to Eloise.

Recepcjonistka uniosła rękę na powitanie.

– Dzień dobry panu… – Urwała gwałtownie. – Co się stało?

– Nic! – uciął. Wskazał kartkę papieru, którą trzymała w dłoni. – Co to jest?

– Pana bratanek prosił o przekazanie.

Wyszarpnął jej notkę. Kilka słów od Hala. Wiadomość krótka i treściwa. Prośba o spotkanie o czternastej. Julian zmiął kartkę.

– O której to zostawił? – spytał.

– Około dziesiątej trzydzieści, zaraz po pana wyjściu.

– Jest w hotelu?

– Wydaje mi się, że tuż przed południem pojechał do Rennes-les-Bains. Odnoszę wrażenie, że był umówiony z panią, która odwiedziła nas wcześniej. O ile mi wiadomo, jeszcze nie wrócił.

– Amerykanka z nim pojechała?

– Nie. Poszła do ogrodu. – Recepcjonistka przeniosła spojrzenie na drzwi tarasu.

– Dawno?

– Co najmniej godzinę temu.

– Powiedziała, co zamierza robić? Dokąd konkretnie się wybiera? Słyszałaś jej rozmowę z Halem? Wiesz cokolwiek?

W oczach kobiety odbił się niepokój, odpowiedziała jednak zupełnie spokojnie:

– Nie, proszę pana. Chociaż…

– Co?!

– Pytała, gdzie pożyczyć… nie znam angielskiego słowa… unepelle. Julian zamarł.

– Łopatę?

Plasnął dłońmi o blat, aż recepcjonistka odskoczyła w tył. Na gładkiej powierzchni zostały dwie mokre plamy.

Panna Martin nie pytałaby o łopatę, gdyby nie zamierzała kopać. Wybrała dogodny moment, kiedy jego nie było na miejscu.

– Karty – mruknął. – Ona wie, gdzie ich szukać.

– Qu'est-ce qu'ily a, monsieur? – spytała nerwowo Eloise. – Vous sem-blez…

Julian nie zadał sobie trudu, by jej opowiadać, co się stało i dlaczego wydaje się nieswój. Obrócił się na pięcie, w kilku krokach znalazł się przy drzwiach tarasu i otworzył je z takim rozmachem, że odbiły się od ściany.

– Co mam powiedzieć panu Halowi? – zawołała za nim recepcjonistka.

Nie doczekała się odpowiedzi. Zobaczyła tylko, jak jej pracodawca

szybko się oddala. Nie w stronę jeziora, jak pani Martin nieco wcześniej, ale do lasu.

ROZDZIAŁ 99

Między dwoma rzędami cisów zostało wspomnienie alejki. Zdawała się prowadzić donikąd, lecz gdy Meredith powiodła za nią wzrokiem, odkryła zarys fundamentów i kilka większych kamieni, które z pewnością znalazły się na swoich miejscach nieprzypadkowo.

To tutaj.

Przyciskając do siebie skrzynkę z kartami, ruszyła wolno w stronę miejsca, gdzie kiedyś stał grobowiec. Trawa była mokra, jakby niedawno padało. Panowała tu atmosfera zapomnienia i zaniedbania. Kawałek ziemi odcięty od świata.

Dziewczyna z trudem powstrzymywała rozczarowanie. Wielki mi grobowiec! Raptem parę kamieni w miejscu zewnętrznej ściany – i to wszystko. Poza tym wszędzie trawa.

Przyjrzyj się uważniej, nakazała sobie.

Podeszła bliżej. I rzeczywiście, grunt nie był jednolity ani płaski. Przy odrobinie wyobraźni można było dojrzeć zarysy grobowca. Na wyraźnie zwilgotniałej łacie.

Ścisnęła mocniej uchwyty kuferka i zrobiła jeszcze jeden krok. Zorientowała się, że odruchowo podniosła nogę wyżej.

Jakbym przestępowała próg.

Światło na wprost wydało jej się dziwnie zmienione. Gęściejsze, bardziej opalizujące. Wiatr przybrał na sile, dźwięczał w uszach jak powtarzająca się nuta albo poświstywanie drutów na słupach telefonicznych. Zdawało jej się, że dociera do niej ledwo wyczuwalna woń kadzidła i mocny zapach wilgotnego kamienia. Zapachy dawnych obrzędów.

Postawiła kuferek na ziemi, wyprostowała się i uważniej rozejrzała dookoła. Z wilgotnej ziemi uniosła się mgiełka. Po chwili rozbłysły w niej szpileczki światła. Jedna po drugiej zawisały na granicy ruin niby płomyki świec zapalonych niewidzialną ręką. W miarę jak kolejne kręgi blasku łączyły się ze sobą, powstawał kształt zburzonych ścian grobowca. A pod mglistym welonem na ziemi Meredith ujrzała zarys czterech liter: C-A-D-E. W każdym razie tak jej się zdawało. Zrobiła następny krok. Miała pod stopami zupełnie inną powierzchnię. Nie ziemię i nie trawę. Twarde, zimne kamienie.

Uklękła, nie zwracając uwagi na wilgoć sączącą się przez dżinsy. Wyjęła z kuferka talię kart. zatrzasnęła wieko. Nie chciała zniszczyć talii, więc zdjęła kurtkę, przykryła nią kuferek i dopiero wtedy zaczęła tasować karty. Tak jak ją uczyła Laura. Spokojnie, z namysłem. Wreszcie podzieliła talię na dwie części, obie położyła na prowizorycznym stoliku: jedną dalej od siebie, drugą bliżej.

„Nie mogę zasnąć".

Oczywiście, nie umiała sobie powróżyć. Za każdym razem, gdy przeglądała notatki zrobione po wizycie u Laury, czuła się bardziej skołowana. Teraz chciała więc tylko odsłonić karty, najlepiej pewnie osiem sztuk, i przyjrzeć im się przez pryzmat muzyki tego miejsca. Może uda jej się dostrzec jakiś wzór.