Leonie nie wiedziała o prowadzonych nocą badaniach wokół kościoła, nie dotarły do niej plotki, że Sauniere spędza czas między zmierzchem a świtem na przemierzaniu pobliskich gór, szukając skarbu. Nie angażowała się w coraz głośniejsze rozważania na temat czystości intencji księdza, nie przyłączała się do coraz donośniejszego chóru skarg na duchownego, którego uważała za człowieka oddanego sprawom parafii. Jej niepokój wypływał ze świadomości, że niektóre rzeźby stanowiły dokładne kopie postaci, znanych jej z grobowca. Jakby ktoś przemyślnie kierował Sauniere'em, najpewniej po to, by mu przysporzyć kłopotów.
Dziewczyna wiedziała, że proboszcz widział wnętrze grobowca za życia jej wuja. Dlaczego ćwierć wieku później miałby kopiować figury, które swego czasu spowodowały tak wiele zła, nie rozumiała. A pod nieobecność Audrica Baillarda nie miała z kim się podzielić obawami.
Niezadowolenie rozlewało się po Rennes-les-Bains i całej dolinie. Pojawiły się pogłoski, że kłopoty, z jakimi borykało się miasto przed jakimś czasem, powróciły. Ludzie plotkowali o tajemniczych podziemnych przejściach, łączących Rennes-le-Chateau i Rennes-les-Bains, o wizygockich grobowcach. Pojawiły się zarzuty, że -jak poprzednio – Domaine de la Cade jest siedliskiem dzikiej bestii, zbierającej siły do ataku. Z obejść znikały psy i kozy, nawet wól padł ofiarą ataku czy to wilków, czy górskich kotów, które zdawały się nie obawiać ani pułapek, ani myśliwskich strzelb. Ludzie szeptali o potworze, który gwałci prawa natury.
Choć Pascal i Marieta robili, co w ich mocy, by pogłoski nie dotarły do uszu Leonie, ich wysiłki były z góry skazane na niepowodzenie. Jedna czy druga złośliwa plotka sięgnęła celu. Nikt nikogo o nic głośno nie oskarżył, ale podskórny prąd drążył skałę, narastały żale pod adresem Domaine de la Cade, mieszkańców posiadłości oraz służby.
Nie udało się zidentyfikować źródła dokuczliwych plotek, z dnia na dzień przykrzejszych. Gdy zima odeszła, a na świat zawitała chłodna, wilgotna wiosna, zarzuty o nadnaturalne wydarzenia w Domaine de la Cade przybrały na sile. Coraz częściej widywano duchy i demony, satanistyczne rytuały, odprawiane pod osłoną ciemności w grobowcu. Wracały mroczne dni z czasów Jules'a Lascombe'a. Ludzie, zgorzkniali i zawistni, przypominali wydarzenia, jakie miały miejsce w przeddzień Wszystkich Świętych, twierdząc, iż rachunki nie zostały wyrównane, że za minione grzechy powinna zostać wymierzona kara.
Na przydrożnych kamieniach pojawiały się malowane smołą pentagramy i stare zaklęcia, zapomniane słowa w pradawnym języku, mające chronić przed złością demona, który znów przemierzał dolinę. W lesie, na ołtarzach, uformowanych przez naturę, składano ofiary wotywne z kwiatów i wstążek.
Któregoś popołudnia, gdy Leonie siedziała z bratankiem w jego ulubionym miejscu, pod platanes na Place du Perou, posłyszała rzucone ostro zdanie:
– Lou Diable se ris.
– Diabeł się śmieje.
W innych okolicznościach Leonie dałaby sobie rękę uciąć, że źródłem plotek jest Victor Constant. Zganiła siebie za takie podejrzenia.
Constant nie żył. Tak właśnie uważała policja. Z pewnością był martwy. Bo w przeciwnym razie dlaczego miałby im darować nieomal sześć lat spokoju?
ROZDZIAŁ 90
Carcassonne
Gdy lipcowa spiekota powlokła zielone pastwiska między Rennes-le-Chateau i Rennes-les-Bains miedzianymi brązami, Leonie postanowiła ruszyć się z Domaine de la Cade choć na chwilę. Bardzo potrzebowała odmiany.
Niesamowite historie na temat majątku pojawiały się coraz częściej. Atmosfera w miasteczku zgęstniała do tego stopnia, że przy ostatniej tam wizycie dziewczyna postanowiła więcej nie przyjeżdżać, jeśli tylko będzie miała jakiekolwiek inne wyjście. Zamiast uśmiechów i ciepłych słów witała ją cisza ciężka od podejrzeń. Nie było sensu narażać chłopca na takie nieprzyjemności.
Zbliżał się dzień fete nationale. Częścią obchodów święta narodowego, obchodzonego czternastego lipca, rocznicy zdobycia Bastylii w roku tysiąc siedemset osiemdziesiątym dziewiątym, miał być pokaz ogni sztucznych na terenie średniowiecznej cytadeli w Carcassonne. Leonie nie odwiedziła miasta od pamiętnej fatalnej wizyty z Izoldą i Anatolem, ale dla ukochanego bratanka zdołała odsunąć na bok strach i złe przeczucia. Zaplanowała wycieczkę do miasta, jako nieco spóźniony prezent urodzinowy.
Postanowiła przekonać Izoldę, by wybrali się we troje. Ciotka czuła się ostatnio dużo gorzej, zdawało jej się, że ktoś za nią chodzi, ktoś ją obserwuje z drugiego brzegu jeziora, widziała twarze pod wodą i dym w lesie, choć nikt nie rozpalał ognia. Dziewczyna nie chciała jej zostawiać w Domaine de la Cade samej na dłuższy czas, nawet pod serdeczną opieką Mariety.
– Ciociu, pojedź z nami – rzekła cicho, gładząc Izoldę po dłoni. – Dobrze ci to zrobi. Wyjdziesz trochę na słońce. – Lekko ścisnęła jej palce. -Bardzo bym chciała, żebyśmy się wybrali razem. Louis-Anatole też. Trudno o wspanialszy prezent urodzinowy dla malca. Proszę cię, pojedź z nami.
Izolda podniosła na nią spojrzenie przejrzystych szarych oczu. Zdawało się, że przebija z nich ogromna mądrość, choć równocześnie nic nie widzą.
– Skoro chcesz – odezwała się czystym głosem – pojadę. Leonie była tak zdumiona, że zamarła w bezruchu. A potem objęła ciotkę serdecznie i uścisnęła mocno. Poczuła wtedy wyraźnie, przez gorset i suknię, że z Izoldy zostały dosłownie skóra i kości. Nieważne. Zgodziła się, choć tak naprawdę trudno było tego oczekiwać. Wspaniale. Cudowny znak, że ciotka, ukochana Izolda, wreszcie jest gotowa zmierzyć się z przyszłością. Stawić czoło życiu. Poznać swojego ślicznego synka.
Wyruszyli do Carcassonne w pięcioro.
Marieta dbała o potrzeby swojej pani, Pascal zajmował chłopca opowieściami o bohaterskich dokonaniach francuskich żołnierzy w Afryce, w Dahomeju i na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Z taką pasją mówił o pustyniach, o grzmiących wodospadach, o tajemniczym świecie, zagubionym na niezbadanym płaskowyżu, że Leonie podejrzewała, iż pełnymi garściami czerpał wiedzę z powieści pana Juliusza Verne'a, zamiast ze stron gazet. Louis-Anatole rewanżował mu się historiami zasłyszanymi od pana Bail-larda. Podróż minęła w satysfakcjonującej obie strony atmosferze zaciętych walk i rozlewu krwi.
Dotarli na miejsce czternastego lipca w porze lunchu. Zakwaterowali się w pensjonacie w dzielnicy Bastide, tuż przy katedrze Saint-Michel, bardzo daleko od hotelu, w którym przed sześciu laty mieszkali we troje: szczęśliwa Izolda, Anatol i Leonie. Po południu Leonie z bratankiem zwiedzali miasto. Malec chłonął nieznane cuda szeroko otwartymi oczami. Pozwoliła mu zjeść stanowczo zbyt dużo lodów.
Wrócili do pensjonatu około piątej, Izolda leżała na kanapie przy oknie wychodzącym na ogrody przy Boulevard Barbes. Leonie z przykrością zrozumiała, że ciotka nie wybiera się z nimi, by podziwiać sztuczne ognie.
Nic nie powiedziała, mając nadzieję, że się myli, lecz kiedy nadszedł czas wyjścia na wieczorny spectacle, rzeczywiście usłyszała od Izoldy, iż nie czuje się na siłach wejść w tłum. Louis-Anatole nie był rozczarowany, ponieważ tak naprawdę wcale się nie spodziewał towarzystwa mamy. Tymczasem Leonie pozwoliła sobie na niezwykły u niej odruch irytacji, że nawet przy takiej specjalnej okazji Izolda nie zdobędzie się na poświęcenie dla swojego syna.
Zostawiając Marietę do opieki nad panią, Leonie i Louis-Anatole wyszli z Pascalem. Spectacle został zaplanowany i opłacony przez miejscowego przedsiębiorcę, pana Sabatiera, twórcę aperitifu L'Or-Kina oraz likieru Micheline, znanego jako La Reine des Liqueurs, który rzeczywiście królował wśród likierów południa Francji. Pokaz miał być eksperymentem; jeśli odniesie sukces, w następnym roku spodziewano się większego i bardziej spektakularnego. Sabatier był wszechobecny. Spoglądał z ulotek reklamowych, które Louis-Anatole ściskał w rączkach, z pamiątek i upominków, z plakatów rozklejonych na ścianach budynków.
Wraz z nadejściem zmroku na prawym brzegu Aude. w quartier Tri-valle, na odbudowanych murach obronnych la Cite, zaczął rosnąć tłum. Dzieci i służba, sprzedawczynie i pucybuci obstąpili kościół Saint-Gimer, gdzie swego czasu Leonie schroniła się przed burzą i gdzie poznała Victo-ra Constanta. Nie chciała o tym myśleć.
Na lewym brzegu rzeki ludzie zbierali się przed Hópital des Malades. W krótkim czasie nie było gdzie szpilki wcisnąć. Dzieci wspinały się na mur obok kaplicy Saint-Vincent-de-Paul. W dzielnicy Bastide ludzie gromadzili się przy Porte des Jacobins i wzdłuż nadbrzeża. Nikt nie wiedział, czego dokładnie się spodziewać.
– No, w górę, pichon – powiedział Pascal, sadzając sobie chłopca na ra
mionach.
We trójkę, z Leonie, zajęli miejsca na Pont Vieux, wciśnięci w jedną z kanciastych becs – nisz w kamiennym obrzeżu mostu. Leonie szepnęła w ucho bratanka, jakby powierzała mu wielką tajemnicę, że ponoć biskup Carcassonne ma wyjść ze swojego pałacu, by być świadkiem hucznej republikańskiej uroczystości.
Powoli zapadły ciemności. Zrobiło się późno. Z pobliskich restauracji wysypali się goście, którzy skończyli kolację, tłum na moście zgęstniał. Leonie z niepokojem spoglądała na bratanka, niepewna, czy nie powinien raczej położyć się spać oraz czy go nie przestraszy hałas i zapach prochu strzelniczego. Tymczasem na twarzy chłopca malował się wyraz skupienia i oczekiwania, podobny do tego, jaki widywała u Achille'a, gdy siadał przy fortepianie, by komponować.
Uśmiechnęła się do wspomnień, nareszcie zdolna czerpać z nich przyjemność bez obezwładniającego poczucia straty.