Musiał być ostrożny. Ukrywać się za granicą, póki władze nie przestały się nim interesować. Wreszcie, minionej zimy, inspektor Thouron awansował i został wyznaczony do prowadzenia sprawy Dreyfusa, która tak mocno zaangażowała stołeczną policję. A co istotniejsze, inspektor Bou-chou z carcassońskiej gendarmerie wreszcie przeszedł na emeryturę. Przed miesiącem.
I wówczas Constant mógł wrócić do Francji.
Wiosną wysłał tam swojego człowieka. Kazał mu przygotować grunt. Merostwo i władze Kościoła otrzymywały anonimowe listy, nietrudno było rozpuścić plotki szkodzące Sauniere'owi, duchownemu związanemu z Domaine de la Cade i wypadkami, jakie miały miejsce za życia Jules"a Lascombe'a. Constant doskonale znał opowieści o demonie, który swego czasu terroryzował okolicę.
Najęci ludzie rozsiewali pogłoski o bestii nękającej dolinę, atakującej bydło. Jego sługa podróżował z miasta do miasta, z wioski do wioski, sącząc w ciekawskie uszy wieści o grobowcu na terenie Domaine de la Cade, o tym, że znów dochodzi tam do praktyk okultystycznych. Zaczął od najbardziej podatnych i najbardziej bezbronnych: od bosych żebraków, sypiających pod gołym niebem, od pasterzy samotnie strzegących w górach swoich stad. od tych, którzy za sędziami przysięgłymi wędrowali z miasta do miasta. Tu szepnął słowo, tam podrzucił zdanie, słuchali go handlarze tekstyliów i szklarze, pucybuci z możnych domów, sprzątaczki oraz pokojówki.
Mieszkańcy doliny byli zabobonni i łatwowierni. Tradycja, mity i historia potwierdzały oszczerstwa. Wystarczyła wskazówka, że tu czy tam pokazały się ślady, których nie mogły zostawić zwierzęce pazury. Że nocą słychać dziwaczny skowyt. Że powietrze napełniło się cuchnącą wonią zgnilizny. Wszystkie dowody, że demon przyszedł żądać zapłaty za nienaturalny stan rzeczy w Domaine de la Cade. Za to, że wdowa wyszła za mąż za siostrzeńca swojego męża.
Wszyscy troje byli już martwi.
Oplatał Domaine de la Cade niewidoczną siecią intryg.
Jeśli zdarzały się zbrodnie, których nie popełnił człowiek Constanta, były one dziełem górskich kotów albo wilków.
Teraz, gdy Bouchou przeszedł na emeryturę, można było zacząć działać. I tak Constant czekał już zbyt długo, stracił szansę na wymierzenie Izoldzie odpowiedniej kary. Poza tym, choć stale brał leki i poddawał się zabiegom, mimo rtęci, wód i laudanum – umierał. Wiedział, że niedługo utraci zdolność jasnego myślenia. Rozpoznawał u siebie objawy, które widział u wuja, potrafił je określić równie dokładnie jak każdy szarlatan mieniący się medykiem. Obawiał się ostatniego przebłysku świadomości przed nastaniem kompletnego mroku. Zamierzał przekroczyć granicę na początku września. Wrócić do Rennes-les-Bains. Vernier był martwy. Izolda także. Ale został chłopak.
Z kieszeni kamizelki wyjął zegarek ukradziony Vernierowi w Passage des Panoramas. Prawie sześć lat temu.
Zachodzące słońce wydłużało cienie, a on siedział, obracając czasomierz w chorych dłoniach, i myślał o Izoldzie.
ROZDZIAŁ 92
Dwudziestego września, w kolejną rocznicę śmierci Marguerite Ver-nier, zginęło następne dziecko. Pierwsze od ponad miesiąca. Dziewczynkę porwano znad brzegu rzeki, poniżej Sougraigne. Znaleziono ją pod Fon-taine des Amoureux, z twarzą oszpeconą szramami. Czerwone ślady szponów przecinały jej policzki i czoło. W odróżnieniu od innych zaginionych dzieci, którymi nikt się nie zajmował, ta dziewczynka była ukochaną najmłodszą latoroślą dużej rodziny, mającej szerokie koneksje w Aude i Salz.
Dwa dni później w lesie niedaleko Lac de Barrenc, górskiego jeziora, w którym mieszkał diabeł, zniknęło dwóch chłopców. Ich ciała znaleziono po tygodniu. Były w tak fatalnym stanie, że nieprędko zauważono, iż także zostały poznaczone śladami szponów.
Leonie starała się nie dostrzegać zbieżności dat. Gdy jeszcze ciągle była nadzieja na odnalezienie dzieci żywych, oferowała się z pomocą w czasie poszukiwań. Nikt z jej oferty nie skorzystał. Ze względu na bratanka zachowywała pozory spokoju, lecz jednocześnie zaczęła rozważać możliwość opuszczenia Domaine de la Cade, przynajmniej na jakiś czas, póki nie minie najgorsze.
Maitre Fromilhague oraz madame Bousąuet twierdzili głośno, że zarówno bydło, jak i dzieci padły ofiarą zdziczałych psów lub wilków. Za dnia nawet sama Leonie umiała odsunąć od siebie pogłoski o demonie. lecz z nastaniem nocy, znając historię grobowca i wiedząc o obecności kart na terenie majątku, traciła pewność siebie.
Nastroje w miasteczku szybko się pogarszały. Ludzie szukali winnego. Domaine de la Cade stała się obiektem aktów wandalizmu.
Któregoś popołudnia Leonie, wróciwszy ze spaceru po lesie, ujrzała niezwykłe zbiegowisko przy wejściu do jednego z budynków gospodarczych. Zaintrygowana przyśpieszyła kroku.
– Co się stało? zapytała, dotarłszy na miejsce.
Pascal obrócił się gwałtownie. W oczach miał strach. Zasłonił jej widok.
– Nic, madama.
Leonie przyjrzała mu się uważnie, przeniosła spojrzenie na ogrodnika, potem na jego syna, Emile'a.
– Powiedz, proszę – zwróciła się do Pascala.
– Madama, to nie jest widok dla pani. Dziewczyna zmrużyła oczy.
– Nie przesadzajmy – rzuciła lekko. – Nie jestem dzieckiem. Pascal nie drgnął.
Rozdarta między irytacją z powodu jego nadopiekuńczości oraz zwykłą ludzką ciekawością Leonie dotknęła jego ramienia.
– Bądź uprzejmy…
Wszystkie spojrzenia skupiły się na Pascalu. Ten przestąpił z nogi na nogę niezdecydowany, po czym z ociąganiem obrócił się, odsłaniając widok, którego chciał oszczędzić młodej pani.
Do drzwi przybito wielkim kuśnierskim gwoździem zajęcze truchło, obdarte ze skóry i już solidnie skruszałe. Siedział na nim rój tłustych, głośno bzyczących much. Niżej krwią narysowano prosty krzyż, a pod nim widniały słowa wymalowane smołą: PAR CE SIGNE TU LE VAIN-CRAS.
Dziewczyna odruchowo zakryła usta dłonią, niedobrze jej się zrobiło w równym stopniu od ciężkiego smrodu, co fatalnego widoku. Najwyższym wysiłkiem woli zdołała się opanować.
– Dopilnuj, żeby to zostało uprzątnięte – poleciła głośno Pascalowi. -
I będę wdzięczna za dyskrecję – zwróciła się do pozostałych. Powiodła wzrokiem po zebranych. W ich oczach dostrzegła odbicie własnego lęku. – Dziękuję.
Mimo wszystko nie zachwiała się w przekonaniu. Zdecydowana była nie dać się przepędzić z Domaine de la Cade, a już na pewno nie przed powrotem pana Baillarda. Obiecał, że wróci do dnia świętego Marcina. Wysyłała mu listy via jego dom przy rue de 1'Hermite, ostatnio coraz częściej, ale nawet nie wiedziała, czy którykolwiek z nich odnalazł go w rozjazdach.
Sytuacja się zaostrzała. Zniknęło kolejne dziecko. Dwudziestego drugiego października, w rocznicę cichego ślubu Izoldy i Anatola, zaginęła córka prawnika, śliczna dziewuszka z białymi wstążkami we włosach, wystrojona w suto marszczone spódnice. Porwano ją na Place du Perou. Podniósł się wielki krzyk.
Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności Leonie była w Rennes-les-Bains akurat wtedy, gdy odnaleziono zmasakrowane ciało dziewczynki. Ktoś je zostawił przy Fauteuil du Diable, na wzgórzu, nie tak daleko od Domaine de la Cade. Między zakrwawione paluszki wetknięto gałązkę jałowca.
Leonie, usłyszawszy o tym, struchlała. Rozpoznała wiadomość do niej skierowaną.
Koła drewnianego wózka, w którym złożono ciało, turkotały po Gran'Rue, za nim ciągnął smętny orszak. Nawet mężczyźni nie kryli łez. Nikt się nie odzywał. W pewnej chwili jakaś kobieta o czerwonej twarzy, z ustami wykrzywionymi goryczą i wściekłością, dostrzegła Leonie. Wskazała ją oskarżycielskim gestem. Kogoś należało obarczyć winą.
– Powinnyśmy wracać, madama – szepnęła Marieta.
Leonie wysoko uniosła głowę, by nie okazać lęku, i ruszyła do powozu. Tłum zafalował, odezwał się złowieszczy pomruk. Szybko pękła tama ludzkiej przyzwoitości. Za dziewczyną posypały się słowa gniewne i obraź-liwe, podłe okrzyki, ciężkie jak kamienie.
– Pas luenh – powiedziała Marieta, biorąc dziewczynę pod ramię.
Dwa dni później przez uchylone okno wrzucono do biblioteki płonącą szmatę, nasączoną oliwą i gęsim tłuszczem. Służba zorientowała się w sprawie, zanim doszło do poważniejszych szkód, ale od tamtej pory nikt już nie czuł się bezpiecznie.
Przyjaciele Leonie mieszkający w mieście, a także znajomi Mariety i Pascala robili, co w ich mocy, by przekonać oskarżających, że się mylą, obwiniając właścicielkę Domaine de la Cade o udzielanie schronienia bestii, niestety, ludzie o ciasnych umysłach wiedzieli swoje. Ich zdaniem, górski diabeł wrócił żądać tego, co uważał za swoje, jak za czasów Jules'a Lascombe'a.
Nie ma dymu bez ognia.
Leonie próbowała nie dostrzegać wyraźnego śladu Victora Constanta w prześladowaniach, które dotykały Domaine de la Cade i jej mieszkańców, ale też nie mogła się pozbyć wrażenia, że jej ciemięzca przygotowuje się do zadania ostatecznego ciosu. Próbowała przekonać o tym gendarme-rie, błagała o pomoc w merostwie, prosiła pana Fromilhague'a, by poparł jej sprawę – wszystko na nic. Była sama.
Po trzech dniach deszczu robotnicy ugasili kilka ognisk, rozpalonych na terenie majątku przez nieznane osoby. Próba podpalenia. Pod osłoną ciemności ktoś podrzucił na schody przed głównym wejściem wybebeszonego psa. Pokojówka, która się na niego natknęła, zemdlała. Przychodziły wstrętne anonimy, opisujące kazirodcze stosunki między Izoldą i Anatolem, rzekomy powód nieszczęść, jakie dotknęły mieszkańców doliny.
Leonie, kompletnie osamotniona wobec lęków i podejrzeń, zrozumiała, że taki właśnie cel miał Constant od samego początku. Chciał podburzyć miasto, wzbudzić nienawiść do mieszkańców Domaine de la Cade. Pojęła również, choć nigdy, nawet w najczarniejszą noc nie ujęła tego w słowa, że jej wróg nigdy nie da za wygraną. Miał obsesję. Jeżeli znajdował się w pobliżu Rennes-les-Bains – a obawiała się, że tak właśnie jest – to z pewnością wiedział o śmierci Izoldy. Mimo to prześladowania nie ustawały. Wynikało z tego jasno, że musi zadbać o bezpieczeństwo bratanka. Wyjechać, zabierając ze sobą, co tylko zdoła, w nadziei że uda jej się szybko wrócić do majątku. Przyprowadzić syna ukochanego brata do rodzinnego domu. Nie zamierzała dopuścić, by Victor Constant pozbawił chłopca tego, co mu się z urodzenia należy.