Выбрать главу

„Zafalowało powietrze, wydało mi się, że nie jestem sam".

Leonie uśmiechnęła się na wspomnienie dobrze znanych słów. Teraz się nie bała. Czuła jedynie ciekawość. A w jednej ulotnej chwili, gdy podniosła wzrok na ośmiokątną apsydę, odniosła wrażenie, że La Force się poruszyła. Że przez malowaną twarz przemknął leciuteńki uśmiech. I że przez moment dziewczyna z obrazu wyglądała identycznie jak ona, jak Leonie, miała jej twarz, jej miedziane włosy i zielone oczy o ufnym spojrzeniu.

„Ja i moje inne byty, przeszłe oraz należące do przyszłości, spotkały się w jednym miejscu".

Wokół dziewczyny rozpoczął się jakiś ruch. Czy to duchy wracały do życia, czy ożywały karty, nie umiała powiedzieć. Kochankowie na jej oczach upodobnili się do Izoldy i Anatola. W twarzy La Justice, trzymającej w dłoni wagę, ubranej w długą szatę, o rąbku podkreślonym nutami, przez ulotny moment dostrzegła rysy bratanka. I wreszcie kątem oka zauważyła Audrica Baillarda, zwanego przez przyjaciół Sajhe, pod postacią młodego Le Pagad.

Stała bez ruchu, pozwalając się omywać muzyce. Twarze, stroje, krajobrazy zdawały się opływać ją niczym spokojny strumień, połyskliwe jak gwiazdy, obracały się w srebrzyście lśniącym powietrzu, niesione niewidocznym nurtem melodii. Zgubiła poczucie własnej odrębności. Wymiary, przestrzeń, czas i ciężar – wszystko straciło znaczenie.

Drżenie powietrza, poruszenie w przestrzeni. To zapewne duchy. Ocierały się o jej ramiona i szyję, muskały czoło, otaczały ją, delikatnie, słodko, bez prawdziwego dotyku. Chaos narastał, wzmagała się bezgłośna kakofonia szeptów i westchnień.

Leonie wysunęła ręce przed siebie. Czuła się leciutka jak piórko, przezroczysta, jakby płynęła cała zanurzona w wodzie, jakby sama stała się wodą, choć czerwona suknia nadal zwyczajnie spływała ku ziemi, podobnie jak czarny płaszcz, zarzucony na ramiona. Tamci czekali, aż do nich dołączy. Obróciła dłonie wnętrzem do góry i ujrzała całkiem wyraźnie symbol nieskończoności, wyciśnięty na jasnej skórze. Pozioma ósemka.

– Aici lo tems s'en, va res l'Eternitat.

Słowa same wybiegły z jej ust. Teraz, po tak długim czekaniu, nie miała żadnych wątpliwości co do ich znaczenia.

„Tutaj, w tym miejscu, czas odpływa ku wieczności".

Leonie uśmiechnęła się i myśląc o bratanku, którego zostawiła w dobrych rękach, o matce, bracie i ciotce, którzy na nią czekali – wstąpiła w krąg światła.

***

Powóz podskakiwał gwałtownie na nierównej drodze, aż Constantowi otworzyło się kilka wrzodów na dłoniach i plecach. Czuł, jak ropa przesącza się przez bandaże.

Nareszcie wysiadł.

Dźgnął ziemię nieodłączną laską. W tym miejscu stały dwa konie. Całkiem niedawno. Ślady kół zdradzały, że był to tylko jeden powóz i że oddalił się od grobowca.

– Zaczekaj! – rzucił Constant słudze.

Między cisami flankującymi aleję prowadzącą wprost do kaplicy ciskał się niespokojny, dziwnie porywisty wiatr. Constant ciaśniej zasunął płaszcz pod brodą. Uniósł głowę, pociągnął nosem. Niewiele mu zostało po zmyśle węchu, a przecież mimo wszystko docierał do niego jakiś fatalny odór. paskudna mieszanka kadzidła i cuchnącej woni gnijących wodorostów.

Chociaż oczy łzawiły mu z zimna, widział wyraźnie, iż we wnętrzu pali się światło. Myśl o chłopcu ukrytym w grobowcu dodała mu nowych sił. Ruszył naprzód, nie zwracając uwagi na dziwne dźwięki. Na szum przypominający płynącą wodę, na pogwizdywanie, jakby wiatru trącającego druty telegrafu, czy drżenie szyn, po których nadjeżdża pociąg.

Prawie jak muzyka.

Nie miał najmniejszego zamiaru przejmować się sztuczkami, jakimi Leonie Vernier chciała odwrócić jego uwagę. Nie robiło na nim wrażenia światło, dym ani dźwięki.

Stanąwszy przed ciężkimi drzwiami, nacisnął klamkę. Niewiele to dało, drzwi ani drgnęły. Od razu się domyślił, że zostały zaryglowane albo zabarykadowane, mimo wszystko jednak spróbował jeszcze raz.

Co ciekawe, otwarły się natychmiast. Mało brakowało, a straciłby równowagę. Na wpół wszedł, na wpół wpadł do kaplicy.

Dziewczyna była zwrócona do niego plecami. Stała przed niewielkim ołtarzem w ośmiokątnej apsydzie. Wcale nie próbowała się ukrywać. Natomiast chłopaka ani śladu.

Constant wyciągnął szyję, zerknął w lewo, w prawo. Niezgrabnie ruszył nawą. Jego laska stuknęła o kamienie. Po lewej, tuż za drzwiami, dostrzegł pusty cokół z poszarpaną górą, jakby ktoś wydarł z niego rzeźbę. Gipsowe postacie świętych, ustawione wzdłuż ścian za rzędami skromnych ław, odprowadzały go wzrokiem.

Nie bez trudu szedł w stronę ołtarza.

– Mademoiselle Vernier – odezwał się ostro, zirytowany jej obojętno

ścią.

Nadal się nie poruszyła. W zasadzie chyba w ogóle nie zdawała sobie sprawy z jego obecności.

Constant zatrzymał się, opuścił wzrok. Na posadzce przed ołtarzem leżały karty tarota.

– Cóż to za niedorzeczności? – rzucił i wszedł w obrys kwadratu.

Dopiero wtedy Leonie się do niego odwróciła. Kaptur zsunął jej się na

plecy. Constant odruchowo zasłonił oczy przed blaskiem. Uśmiech zwiądł mu na ustach. Nic nie rozumiał. Widział dziewczynę, rozpoznawał rysy jej twarzy, śmiałe spojrzenie, miedziane włosy, teraz puszczone luźno, nie miał wątpliwości, że patrzy na osobę, którą znał z portretu ukradzionego z mieszkania przy rue de Berlin, lecz było w niej coś niezwykłego. Zmieniła się w nieziemską istotę.

Mało tego, gdy tak patrzył, zahipnotyzowany i oślepiony, na jego oczach zaczęła się zmieniać. Skóra jej zaczęła prześwitywać, zaznaczyły się mięśnie, ścięgna, kości. Zarys czaszki.

Constant krzyknął.

Coś na niego spadło, jakiś napastnik, jakiś wróg, a cisza, która ciszą być przestała, przerodziła się w kakofonię jęków i zawodzenia. Zasłonił uszy, lecz ostre szpony, twarde pazury bezlitośnie odciągnęły mu dłonie, nie zostawiając na nich śladów.

Malowane postacie zstąpiły ze ścian, zmienione we własne mroczne podobizny. Ich paznokcie przerodziły się w szpony, zęby w kły, oczy w sztylety z ognia i lodu. Constant upuścił laskę, osłonił głowę ramieniem. Upadł na kolana. Brakowało mu tchu, serce biło w piersi jak oszalałe. Próbował przesunąć się do przodu, wyjść z fatalnego kwadratu, lecz jakaś niewidzialna siła niczym wszechwładny wicher spychała go do tyłu. Wycie i dźwięki muzyki przybrały na sile. Wydawało mu się, że dochodzą gdzieś z zewnątrz, choć echem odbijały się w jego głowie. I rozrywały mózg.

– Nie!

Protest nie pomógł. Głosy brzmiały coraz potężniej, odzywały się coraz gęściej.

Podniósł na Leonie pytające spojrzenie. Ale dziewczyny już nie było. Lub, jeśli była, on jej nie dostrzegał, oślepiony jaskrawym światłem. Nawet powietrze dookoła miejsca, gdzie widział ją jeszcze przed chwilą, jarzyło się nieznośnym blaskiem.

Wtedy gdzieś zza niego albo może spod jego skóry wydarł się nowy dźwięk. Skrobanie, jakby zwierzęce szpony drapały mu kości. Cofnął się o krok, drganie targnęło jego ciałem, krzyknął w męczarni i padł na ziemię.

Raptem coś mu zaciążyło na piersiach, owionął go smród ryby i smoły. Tuż przed twarzą ujrzał demona. Złowieszczego i zdeformowanego, o czerwonej skórze i z rogami na czole, o przeszywającym spojrzeniu niebieskich oczu. Asmodeusza. Demona, który nie miał prawa istnieć. I z pewnością nie istniał. Tylko dlaczego patrzył mu prosto w oczy?

– Nie!!!

Po raz ostatni zaczerpnął powietrza, a potem demon go zagarnął.

W jednej chwili wrócił spokój. Szepty i westchnienia powoli zamierały. aż wreszcie nastała cisza. Karty zostały, rozrzucone na ziemi. Twarze na malowidłach stały się znów dwuwymiarowe, płaskie, lecz zaszły w nich subtelne zmiany. Stały się podobne do ludzi, którzy zyli w Domaine de la Cade. Upodobniły się do malowideł Leonie.

***

Sługa Constanta ukrył się przed wiatrem, dymem i światłem. Słyszał krzyk pana, raz, a potem drugi. Nieludzki odgłos sparaliżował mu członki.

Dopiero teraz, gdy wszystko się uspokoiło, światła w grobowcu przygasły, znalazł w sobie dość odwagi, by wyjść z ukrycia. Wolno zbliżył się do drzwi. Były uchylone. Pchnął je z ociąganiem, otworzyły się łatwo.

– Monsieur? Wszedł do środka.

– Monsieur? – zawołał ponownie.

Strumień powietrza, niby potężny wydech, opróżnił kaplicę z dymu jednym chłodnym tchnieniem, które zgasiło świece. Zostało tylko światło lampy stojącej na ziemi.

Dostrzegł ciało pana od razu. Victor Constant leżał na podłodze, tuż przed ołtarzem, twarzą do dołu. A wokół niego rozsypano talię kart. Sługa szybkim krokiem podszedł do pana, odwrócił wychudzone ciało na plecy i aż się cofnął. Przez twarz Victora Constanta biegły trzy głębokie czerwone rozcięcia, jak ślady pazurów dzikiego zwierza.

Albo szponów. Jak znaki na buziach, które on sam, na rozkaz pana. wycinał na twarzyczkach porwanych i zamordowanych dzieci.

Odruchowo uczynił znak krzyża. Pochylił się, by zamknąć oczy swego pana, szeroko rozwarte przerażeniem. Raptem zamarł w pół gestu. Na piersi Constanta, dokładnie na jego sercu, leżała jedna karta. Le Diable.

Skąd się tutaj wzięła?

Zaskoczony sługa wsunął rękę do kieszeni. Przysiągłby, że tam ją włożył, gdy pan rozkazał zostawić kartonik jak wizytówkę przy ciele proboszcza Gelisa w Coustaussie.

Kieszeń była pusta.

Czyżby karta wypadła?