Выбрать главу

Następnego ranka, w dzień Wszystkich Świętych, z dymiących ruin wydobyto kilka ciał osób zatrudnionych w majątku. Przyjęto, że ludzie ci zostali schwytani w pułapkę płomieni. Ale znaleziono też inne ciała – mężczyzn, którzy nie pracowali na terenie Domaine de la Cade, mieszkańców Rennes-les-Bains.

Nie do końca wiadomo było, dlaczego Leonie Vernier postanowiła -lub została zmuszona – zostać w majątku, podczas gdy inni mieszkańcy Domaine de la Cade, między innymi jej bratanek, Louis-Anatole, uciekli. Nikt nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, jak to możliwe, że ogień przeniósł się tak daleko i tak szybko, i jakim sposobem zniszczył również grobowiec. „Courrier d'Aude" oraz inne miejscowe czasopisma doniosły o silnym wietrze tamtej nocy, jednak mimo wszystko pozostawało zagadką, w jaki sposób płomienie pokonały przestrzeń między domem a wizygoc-kim grobowcem w lesie.

Meredith wiedziała, że pozna odpowiedzi na te i inne pytania. Z czasem dojdzie do prawdy, poskłada wszystkie fragmenty w całość. Z powierzchni wody spoglądało na nią światło, mówiły do niej drzewa i krajobraz, który przez tak długi czas trzymał w tajemnicy mroczne sekrety. Zasłuchała się w łagodny oddech wiatru, szepczący nad górami i w dolinie. Dopiero głos księdza, jasny i odwieczny, przywołał ją do teraźniejszości.

– In nomine Patris et Filii, et Spiritus Sancti. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.

Hal wziął ją za rękę.

– Amen. Niech się tak stanie.

Proboszcz, wysoki mężczyzna w ciężkim czarnym płaszczu, uśmiechnął się do dziewczyny. Koniuszek nosa miał zaczerwieniony z zimna, w piwnych oczach błyszczały wyciśnięte chłodem łzy.

– Mademoiselle Martin, Cest a vous, alors.

Moja kolej.

Odetchnęła głęboko. Teraz, gdy tak długo wyczekiwana chwila wreszcie nadeszła, czuła się jakoś nieswojo. Wcale nie miała ochoty robić tego. co powinna. Hal lekko ścisnął jej palce i puścił dłoń.

Walcząc z emocjami, podeszła nad krawędź grobu. Wyjęła z kieszeni dwa przedmioty, znalezione w gabinecie Juliana Lawrence'a: srebrny wisiorek i męski zegarek. Na obu drobiazgach wygrawerowano inicjały oraz datę: 22 X 1891. Na pamiątkę ślubu Izoldy Lascombe z Anatolem Vernie-rem. Po chwili wahania Meredith przykucnęła i miękko upuściła oba przedmioty w ziemię. Tam było ich miejsce.

Podniosła wzrok na Hala. Uśmiechnął się i ledwo dostrzegalnie skinął głową.

Tym razem wyrwało jej się ciężkie westchnienie. Wyjęła z kieszeni kopertę. W niej znajdował się pergamin, na nim utwór muzyczny, dziedzictwo Meredith, które Louis-Anatole przewiózł przez ocean z Francji do Ameryki.

Trudno jej się było rozstać z tą pamiątką, lecz należała ona do Leonie. Dziewczyna opuściła wzrok na łupkową tabliczkę, leżącą na trawie. Szary kawałek kamienia na tle zieleni.

LEONIE VERNIER

22 AOUT 1874-31 OCTOBRE 1897

REQUIESCAT IN PACE

Wypuściła kopertę z dłoni obciągniętej czarną rękawiczką. Papier wolno opadł po spirali.

Niech odpoczywają w spokoju. Niech śpią snem wiecznym.

Odstąpiła do tyłu, z rękami splecionymi przed sobą, z pochyloną głową. Jakiś czas grupka żałobników stała w milczeniu, żegnając zmarłych. Potem Meredith skinęła księdzu głową.

Merci, monsieur le cure.

Je vous enprie.

– Dziękuję, proszę. Takie zwykłe słowa. Odwiecznym gestem duchowny objął wszystkich zebranych na cyplu, po czym odwrócił się i poprowadził żywych ze wzgórza. Gdy weszli na trawniki lśniące od porannej rosy. wschodzące słońce zapaliło blaski w oknach hotelu.

Meredith nagle się zatrzymała.

– Chciałabym jeszcze tu zostać – powiedziała.

– Zaraz do ciebie wrócę – obiecał Hal.

Odprowadziła ich wzrokiem, aż weszli na taras, potem zawróciła nad jezioro. Owinęła się ciaśniej płaszczem. Zmarzły jej palce u nóg i rąk, oczy łzawiły od chłodu.

Wszystkie formalności załatwione. Nie chciała wyjeżdżać z Domaine de la Cade, ale wiedziała, że już na nią czas. Jutro o tej porze będzie w drodze do Paryża. A we wtorek, trzynastego listopada, wsiądzie da samolotu i nad Atlantykiem poleci do domu. Potem będzie musiała postanowić, co dalej.

Zdecydować, czy istnieje szansa na przyszłość z Halem.

Powiodła wzrokiem po uśpionej wodzie o powierzchni gładkiej jak lustro. Rzuciła okiem na przylądek, przyjrzała się kamiennej ławie obok grobów. Wydało jej się, że widzi tam jakąś postać. Niematerialny zarys sylwetki w zielonej sukni z szeroką białą wstawką. Suta spódnica, bufiaste rękawy, smukła talia. Rozpuszczone włosy, lśniące miedzią w promieniach słońca. Za nią siwe drzewa, powleczone szronem, połyskiwały, jakby je ktoś wykuł w metalu.

Czy rzeczywiście słyszała muzykę? Nie miała pewności. Może dźwięki dobywały się spod ziemi, a może z głębi jej serca. Nuty znane ze starego pergaminu, zapisane w powietrzu.

Stała w milczeniu, patrząc i czekając. Wiedząc, że to już ostatni raz. Po wodzie przemknęło lśnienie. To Leonie uniosła rękę. Zarys szczupłego ramienia na tle białego nieba. Smukłe palce obciągnięte rękawiczką.

Meredith pomyślała o talii tarota. O kartach namalowanych przez Leonie ponad sto lat temu, o obrazach, które opowiedziały jej historię ludzi ukochanych przez miedzianowłosą dziewczynę. W Halloween. gdy Hal składał zeznania na posterunku policji, gdy nie milkły telefony, gdy Shelagh O'Donnell dochodziła do siebie w szpitalu, a ciało Juliana zabrano do kostnicy. Meredith dyskretnie zakopała karty, ukryte w kuferku na przybory do szycia, tam gdzie je znalazła. W leśnej kryjówce.

Podobnie jak pergamin z utworem „Grobowiec 1891", one także należały do ziemi.

Obraz dziewczyny na cyplu rozpływał się i bladł.

Odchodziła.

Leonie została na ziemi, bo szukała sprawiedliwości. Musiała odczekać, aż historia znajdzie swój finał i zostanie opowiedziana do końca. Teraz wreszcie mogła spocząć w spokoju, w cichej ziemi, którą pokochała z całego serca.

Wrócił Hal. Stanął przy Meredith.

– Jak się czujesz? – spytał miękko.

Niech odpoczywają w spokoju. Niech śpią snem wiecznym.

Wiedziała, że Hal nie wszystko rozumie. Przez ostatnie dni bardzo dużo rozmawiali. Opowiedziała mu, co się wydarzyło, nie kryła niczego z faktów, które doprowadziły do sceny na polanie. O Leonie, o wróżeniu z kart tarota w Paryżu, o namiętności sprzed stu lat, która odebrała życie tylu osobom, o demonie i muzyce miejsca, gdzie kiedyś stał grobowiec, o tym, jak coś kazało jej przyjechać do Domaine de la Cade. Wszystko się splątało. Legendy, fakty, historia, mity.

– Jak się czujesz? – powtórzył.

– Dobrze. Zupełnie dobrze. Tylko trochę zmarzłam.

Nadal obserwowała cypel. Światło się zmieniało. Ptaki umilkły.

– Jednego ciągle nie rozumiem powiedział Hal, wciskając ręce głęboko w kieszenie. – Dlaczego akurat ty? Jasne, jesteś spokrewniona z Vernierami, jednak mimo wszystko… – Zamilkł, nie bardzo wiedząc, co właściwie chciał powiedzieć.

– Może dlatego, że nie wierzę w duchy – rzekła cicho.

W jednej chwili zapomniała o Halu, o mrozie, o bladym fioletowym świetle w dolinie rzeki Aude. Widziała tylko twarz dziewczyny siedzącej na ławie po drugiej stronie jeziora. Filigranowa postać zlewała się z tłem, z pobielonymi drzewami, ze szronem. Odpływała. Już tak niewiele jej zostało. Zarys falował, znikał. Jak echo dźwięku.

Światło przerodziło się w szarość, ona w biel, a ta w nicość.

Meredith uniosła rękę w geście pożegnania. Połyskliwy kształt zniknął. Nie zostało nic.

Wolno opuściła dłoń.

Requiescat in pace.

Wreszcie wszystko stało się ciszą, przestrzenią.

– Na pewno nic ci nie jest? – spytał Hal. W jego głosie brzmiała wyraź

na troska.

Meredith kiwnęła głową.

Jeszcze kilka minut stała bez ruchu, wpatrując się w pustkę. Jakoś nie miała ochoty odchodzić. Wreszcie zaczerpnęła głęboko powietrza i wzięła Hala za rękę. Ciepłą, z krwi i kości.

– Wracajmy.

Odwrócili się i ramię w ramię ruszyli w stronę tarasu na tyłach hotelu. Ich myśli biegły zupełnie różnymi ścieżkami. Hal marzył o gorącej kawie. Meredith wspominała Leonie. Wiedziała, że będzie za nią tęsknić.

KODA

Trzy lata później

Niedziela, 31 października 2010

– Dobry wieczór państwu. Nazywam się Mark. Mam zaszczyt powitać panią Meredith Martin.

Rozległy się żarliwe, choć niezbyt huczne oklaski, po czym w niezależnej księgarence zapadła cisza. Hal, siedzący w pierwszym rzędzie, uśmiechem dodał Meredith odwagi. Na samym końcu salki, z rękoma założonymi na piersi, stał wydawca. Uniósł do góry kciuk.

– Jak państwo zapewne wiedzą – podjął kierownik – pani Martin napi

sała wydaną w zeszłym roku wyjątkową biografię francuskiego kompozy

tora, Claude"a Debussy'ego, nagrodzoną entuzjastycznymi recenzjami.

Natomiast raczej nie wiedzą państwo, że…