ROZDZIAŁ 20
W chwili gdy wyszli z cienia budynku stacji, słońce zaatakowało pełną mocą. Z ziemi podniosły się brązowe chmury kurzu, poruszone wiatrem, który zdawał się wiać ze wszystkich stron jednocześnie. Leonie nie bez trudu otworzyła parasolkę.
Załatwiając sprawy z bagażowym, rozglądała się po okolicy. Nigdy wcześniej nie zawędrowała aż tak daleko na południe. Ściśle rzecz biorąc, poza wycieczkami na obrzeża Paryża bywała w Chartres i na piknikach nad brzegiem Marny. Nigdzie indziej. Tutaj Francja była całkiem odmienna. Dziewczyna rozpoznawała niektóre znaki drogowe i zdołała przeczytać kilka szyldów, zapraszających na aperitif, polerowanie woskiem albo po syrop na kaszel, ale to był zupełnie inny świat.
Ze stacji wychodziło się bezpośrednio na ulicę obrzeżoną drzewkami cytrynowymi, na której panował ożywiony ruch. Widziała kobiety o twarzach pociemniałych od wiatru i słońca, woźniców i kolejarzy, bose dzieci przez nikogo niepilnowane, jakiegoś mężczyznę ubranego w kurtę robotnika, bez kamizelki, niosącego bochen chleba pod pachą, oraz innego, w czarnym garniturze, z krótko ostrzyżonymi włosami. Wyraźnie nauczyciel. Przejechał wózek z psim zaprzęgiem, wyładowany opałem. Leonie miała wrażenie, że znalazła się na scenie „Opowieści Hoffmanna" Offenbacha, gdzie zatrzymał się czas.
– Wygląda na to, że jest przyzwoita restauracja na Avenue de Limoux – poinformował Anatol, zjawiając się u jej boku z egzemplarzem „ La De-peche de Toulouse" zatkniętym pod pachę. – W razie potrzeby znajdziemy też telegraf, telefon i poste restante. W Rennes-les-Bains najwyraźniej także, wobec czego nie będziemy całkowicie odcięci od cywilizacji. – Wyjął z kieszeni zapałki, stuknął papierosem w pokrywę papierośnicy, ubijając tytoń. – Obawiam się jednak, że taki luksus jak powóz jest nieosiągalny. Potarł zapałką o draskę. – Po sezonie, w niedzielę, nie da rady.
Grand Cafe Guilhem znajdowała się po drugiej stronie mostu. Kilka marmurowych stolików na nogach z kutego żelaza oraz. drewniane krzesła o prostych oparciach i wiklinowych siedzeniach ustawiono w cieniu dużej markizy, biegnącej przez całą długość restauracji. W podłużnych terakotowych doniczkach kwitły pelargonie, a w okrągłych drewnianych, z metalowymi obręczami, przypominających beczki od piwa, posadzono drzewka ozdobne. Rośliny zapewniały jedzącym nieco intymności.
– Daleko jej do Cafe Paillard – oceniła Leonie – ale jak się nie ma co się lubi…
Anatol uśmiechnął się lekko.
– Nie sądzę, żeby tu mieli prywatne salki, ale na tarasie też da się wy
trzymać, jak uważasz?
Gdy zostali poprowadzeni do stolika, Anatol zamówił posiłek dla nich obojga i pogrążył się w niezobowiązującej rozmowie z właścicielem. Leonie, nieciekawa, co patron ma do powiedzenia, leniwie obserwowała najbliższą okolicę. Tę ulicę ocieniały rzędy platanów o plamistej korze, maszerujących drzew Napoleona. Co interesujące, nie tylko sama Avenue de Limoux, ale także odchodzące od niej przecznice miały utwardzoną nawierzchnię. Może dlatego, że z powodu bliskiego sąsiedztwa term w sezonie z pewnością panował tu duży ruch wszelkich pojazdów prywatnych i publicznych.
Anatol strzepnął serwetkę i rozłożył ją na kolanach.
Pojawił się kelner z napojami ustawionymi na tacy. Przyniósł dzbanek wody. dużą szklankę zimnego piwa dla Anatola i pichet, pękaty dzbanuszek miejscowego vin dc table. Zaraz też pojawiło się jedzenie. Bochenek chleba, jajka na twardo, galaretka mięsna, zimna wieprzowina, trochę miejscowego sera i plastry pieczeni z kurczaka w galarecie. Niezbyt wymyślne, lecz sycące.
– Nie najgorsze – ocenił Anatol po pierwszych kęsach. – A nawet zaskakująco dobre.
Leonie wstała od stołu między daniami. Gdy wróciła po jakichś dziesięciu minutach, zastała brata pogrążonego w rozmowie z dwoma dżentelmenami, siedzącymi przy sąsiednim stoliku. Starszy ubrany był dość oficjalnie, jak bankier albo prawnik, miał ciemny garnitur, cylinder i – mimo gorąca – nienagannie wykrochmalony kołnierzyk oraz krawat. Młodszy, o jasnych włosach, szczycił się bujnym wąsem.
– Pozwolą panowie, że przedstawię: moja siostra, Leonie. Siostrzycz
ko, pan doktor Gabignaud i mistrz Fromilhague.
Obaj mężczyźni wstali z krzeseł, unieśli kapelusze.
– Pan Gabignaud właśnie mi opowiadał o swojej pracy w Rennes-les-Bains – wyjaśnił Anatol, gdy Leonie ponownie usiadła przy stole. – Wspomniał pan, że przez trzy lata praktykował pan z doktorem Courrentem…
– W rzeczy samej. – Gabignaud energicznie pokiwał głową. – Trzy lata. Wody w Rennes-les-Bains są nie tylko najstarsze w okolicy, ale także niekiedy tak szczególne, że można je wykorzystywać do leczenia znacznie szerszej gamy wszelakich dolegliwości niż w jakimkolwiek innym uzdrowisku. Proszę sobie wyobrazić, jest między nimi wyjątkowe źródło, source clii Buin Fort, które ma pięćdziesiąt dwa stopnie, czyli…
– Państwo nie muszą znać szczegółów – burknął Fromilhague.
Młody doktor poczerwieniał.
– Tak, oczywiście. No cóż. Miałem szczęście zostać zaproszony na oględziny podobnego przedsięwzięcia gdzie indziej – podjął – i przez kilka tygodni pobierałem nauki u doktora Privata w Lamalou-les-Bains.
– Nie znam Lamaiou – przyznała Leonie.
– Zadziwia mnie pani, mademoiselle. To prześliczny kurort, także wywodzący się z czasów rzymskich, niedaleko od Beziers. – Zniżył głos. – Choć jest równocześnie dość ponurym miejscem, w kręgach medycznych znanym głównie z leczenia luesu.
Fromilhague plasnął otwartą dłonią w stół, aż podskoczyły filiżanki z kawą.
– Gabignaud! Pan się zapomina!
Doktor spiekł raka.
– Proszę o wybaczenie, mademoiselle Vemier. Nie chciałem pani obrazić.
Leonie, zdumiona, zmierzyła pana Fromilhague lodowatym spojrze
niem.
Panie Gabignaud – powiedziała – może pan być pewien, że nie czuję się obrażona. – Przeniosła spojrzenie na brata, który z trudem hamował śmiech.
Mimo wszystko, drogi panie Gabignaud. nie jest to rozmowa właściwa w mieszanym towarzystwie.
– Oczywiście, oczywiście – przytaknął doktor. Moje żywe zainteresowanie kwestiami medycznymi często prowadzi mnie na manowce… zapominam, że takie sprawy nie są…
– Przyjechali państwo do wód? – zapytał Fromilhague, demonstrując przyciężką kurtuazję.
– Jesteśmy na zaproszenie ciotki, która ma posiadłość niedaleko Rennes-les-Bains. Majątek nazywa się Domaine de la Cade.
W oczach lekarza odbiło się zaskoczenie. A może troska?
– Ach, więc to państwa ciotka… – rzekł Gabignaud.
Leonie przyglądała mu się uważnie.
– Dokładnie rzecz biorąc, żona zmarłego wuja – potwierdził Anatol.
On także zauważył wahanie rozmówcy. – Jules Lascombe był przyrodnim bratem naszej matki. Jak dotąd nie mieliśmy przyjemności poznać tutejszych krewnych.
– Czy powinniśmy coś wiedzieć? zapytała Leonie.
– Nie, nie, nic nie przychodzi mi do głowy – zapewnił ją Gabignaud. Proszę mi wybaczyć, nie wiedziałem, że Lascombe miał tak bliską rodzinę.
Był spokojnym człowiekiem, rzadko mówił o sobie… Szczerze mówiąc, zaskoczyła nas jego decyzja o małżeństwie… w tak późnych latach życia…
Wydawał się zaprzysięgłym samotnikiem. I sprowadził żonę do tego domu… w miejsce o takiej reputacji…
– Jakiej reputacji? zdziwiła się dziewczyna.
Ale jej ciekawość pozostała niezaspokojona, bo Anatol także zadał pytanie.
– Pan znał Lascombe'a?
– Niezbyt dobrze, ale zostaliśmy sobie przedstawieni. Państwo Lascombe przyjeżdżali tu na lato przez pierwsze lata małżeństwa. Pani wolała miasto, dlatego wyjeżdżała na kilka miesięcy w roku.
– Nie leczył pan mojego wuja?
Gabignaud pokręcił głową.
– Nie miałem tego zaszczytu. Zasięgał porad u lekarza w Tuluzie. Od wielu lat miał kłopoty ze zdrowiem, lecz mimo wszystko odszedł od nas wcześniej, niż można się było spodziewać. Nie dał rady chłodom na początku roku. Gdy stało się jasne, że tym razem nie wydobrzeje, na początku stycznia pani Lascombe wróciła do Domaine de la Cade. Spędziła z mężem już tylko kilka dni. Oczywiście, nie obyło się bez plotek…
– Gabignaud! – przerwał mu Fromilhague. – Trzymajże pan język za zębami!
Młody mężczyzna znowu poczerwieniał.
Fromilhague dał wyraz swojemu niezadowoleniu, wzywając kelnera. Wiele czasu poświęcił na dokładne przypomnienie, co było serwowane, na sprawdzanie rachunku i ocenę jakości potraw, więc dalsza rozmowa między dwoma stolikami okazała się niemożliwa.
Anatol zostawił szczodry napiwek. Fromilhague rzucił na stół banknot i wstał.
– Mademoiselle Vernier, panie Vernier – rzekł bez uśmiechu, jedynie
uchylając kapelusza. – Gabignaud, czas na nas.
Ku zdumieniu Leonie młody doktor podniósł się bez słowa.
– Dlaczego nie wolno mówić o Lamalou? – spytała brata, gdy tylko dwaj nowi znajomi oddalili się na tyle, że nie mogli usłyszeć jej słów. -I dlaczego doktor Gabignaud pozwala, żeby pan Fromilhague tak go tyranizował?
– Lamalou to miejsce znane ze spektakularnych osiągnięć w leczeniu syfilisu. – Anatol wyszczerzył w uśmiechu wszystkie zęby. – Stosuje się tam najnowsze osiągnięcia medycyny. A jeśli chodzi o zachowanie Gabignauda, to młody lekarz z pewnością potrzebuje wsparcia uznanego mistrza. Pod każdym względem. W takiej niewielkiej miejscowości od tego zależy sukces lub porażka jego praktyki. – Zaśmiał się głośno. – Lamalou -les-Bains! Coś podobnego!
– A dlaczego pan Gabignaud był tak zaskoczony, kiedy mu powiedziałam, że zatrzymamy się w Domaine de la Cade? I co to znaczy, że dom ma „taką reputację"?