Выбрать главу

– Boche! Boche! Boche!

Szwab.

Leonie była zła, bo nie mogła w spokoju cieszyć się operą, ale z drugiej strony, po cichutku, przyznawała w duchu, że jest podekscytowana. Właśnie stała się świadkiem zdarzenia, o którym normalnie mogłaby jedynie przeczytać na łamach „Le Figaro", ulubionej gazety Anatola.

Prawdę powiedziawszy, zwykle tonęła w nudzie codzienności, miała serdecznie dość towarzyszenia maman podczas ciągnących się w nieskończoność wieczorków towarzyskich, w nijakich domach paryskich krewnych i dawnych znajomych ojca. Równie mało pasjonująca była grzecznościowa wymiana zdań z przyjacielem mamy, dawnym wojskowym, posuniętym w latach, który traktował dziewczynę, jakby ciągle jeszcze nosiła krótkie spódniczki.

Ależ będę miała wieści dla Anatola!

Tymczasem protest wszedł na zupełnie nowe tory.

Artyści, choć mocno umalowani, wyraźnie pobledli. Śpiewali dalej, lecz z ich oczu wyzierała niepewność. Szyki pomieszał im pierwszy pocisk. Ktoś rzucił butelką, o włos chybiając basa grającego króla Heinricha.

Na teatr spadło osłupienie tak wielkie, że zdawało się, jakby orkiestra przestała grać. Widownia wstrzymała oddech. Butelka sunęła nad głowami siedzących jakby w zwolnionym tempie, zielone szkło migotało srebrnymi refleksami światła. W końcu uderzyła w płócienne dekoracje i z głuchym turkotem stoczyła się do kanału orkiestry.

Wtedy rozpętało się piekło. Na scenie i na widowni. Prysnął czar wielkiego dzieła. Operę wypełnił zgiełk przestraszonych i oburzonych głosów. Raptem w stronę sceny poszybował drugi pocisk. Ten spadł na deski i roz-bryznął się fontanną szklanych okruchów. Jakaś kobieta w pierwszym rzędzie krzyknęła i zasłoniła twarz, bo poraził ją koszmarny odór gnijących warzyw i krwi.

– Boche! Boche! Boche!

Uśmiech na twarzy Leonie zbladł. W oczach dziewczyny błysnął strach. Serce miała w gardle. Nic przyjemnego w takiej przygodzie. Nic. Czuła mdłości.

Kwartet po jej prawej stronie zerwał się na równe nogi i zaczął klaskać. Najpierw powoli, potem coraz szybciej. Mężczyźni wyli przy tym jak potępieni, naśladowali odgłosy wydawane przez świnie, krowy i kozy. Twarze mieli okrutne, zacięte, wykrzywione nienawiścią.

Zjadliwy antypruski refren rozbrzmiewał już ze wszystkich stron.

Brodaty dżentelmen o bladej cerze i w okularach na nosie, człowiek wyraźnie spędzający czas w towarzystwie inkaustu, wosku i dokumentów, trącił programem w ramię jednego z protestujących.

Usiądźże, człowieku, na litość boską! Ani to czas, ani miejsce na takie wybryki!

Racja – poparła go towarzyszka. Proszę usiąść.

Zaczepiony odwrócił się gwałtownie i smagnął starszego pana laską po kłykciach. Laską, która miała w główce przemyślnie ukryty metalowy kolec Napadnięty krzyknął, program wypadł mu z dłoni. Z rozciętej skóry popłynęła krew. Chciał odebrać napastnikowi broń, ale ten pchnął go mocno i przewrócił. Towarzysząca starszemu mężczyźnie dama zerwała się na równe nogi.

Leonie wstrzymała oddech.

Dyrygent starał się nadal prowadzić orkiestrę, lecz muzycy nie mogli się skupić. Rzucali na boki spłoszone spojrzenia, rwali frazy, grali w nierównym tempie, raz szybciej, w następnej chwili o wiele za wolno. Za kulisami wyraźnie zapadła jakaś decyzja, bo wychynęli stamtąd pracownicy techniczni, cali odziani na czarno, z rękawami podwiniętymi nad łokcie, i zaczęli sprowadzać śpiewaków ze sceny. Ktoś rozkazał opuścić kurtynę. Równoważące ją ciężary ruszyły w górę zbyt szybko, obijając się o siebie z ostrzegawczym brzękiem. Kotara ze świstem przecięła powietrze, zaczepiła o fragment dekoracji i tak została, zatrzymana w pół drogi.

Krzyki przybierały na sile.

Exodus rozpoczął się od prywatnych lóż. Spowita drżeniem piór i szelestem jedwabiu, otulona ciepłym blaskiem złota burżuazja spiesznie opuściła przybytek sztuki. Na ten widok zaczęły się wycofywać wyższe rzędy parteru, gdzie roiło się od protestujących nacjonalistów, w następnej chwili zaczęły się podnosić balkony i jaskółki. Pierwsze rzędy parteru podążyły ich śladem. Ze wszystkich stron Grande Salle dobiegały klapnięcia składających się foteli. Odciągnięte niecierpliwie aksamitne kotary na drzwiach wyjściowych obudziły brzęk mosiężnych kółek na karniszach.

Burzyciele jeszcze nie osiągnęli celu. Orkiestra nadal grała. W stronę kanału posypały się kolejne pociski. Butelki, kamienie, cegły, zgniłe owoce. Muzycy zerwali się w popłochu, chwytając instrumenty. Potykając się o krzesła i stojaki, ruszyli do wyjścia pod sceną.

Wtedy przez niezasuniętą kurtynę wyszedł na krawędź sceny dyrektor teatru. Błyszczącą od potu twarz ocierał szarą chusteczką.

– Mesdames, messieur, s'il wous plait. S'il vous plait! – apelował o spokój.

Choć był postawnym mężczyzną, ani jego głos, ani maniery nie wzbudziły szacunku. Nie znalazł posłuchu. I nic dziwnego, skoro rzucał na boki niepewne spojrzenia i na dodatek bezładnie machał rękami, usiłując zaprowadzić jakiś porządek w narastającym chaosie.

Za późno. Jego wysiłki spełzły na niczym.

W powietrzu śmignął kolejny pocisk. Tym razem nie była to butelka ani warzywo, lecz kawał drewna z wystającymi gwoździami. Trafił dyrektora w czoło. Ten przycisnął dłoń do twarzy, zatoczył się do tyłu. Między palcami pociekła krew. Upadł na bok, bezwładny jak szmaciana lalka.

W tej samej chwili Leonie opuściły resztki odwagi.

Muszę wyjść.

Zatrwożonym spojrzeniem omiotła salę. Niestety, znajdowała się w pułapce. Tłum uciekinierów falował ze wszystkich stron, po prawej drogę blokowała czwórka indywiduów, na scenie rozgrywała się prawdziwa tragedia. Dziewczyna uchwyciła się oparcia, chciała przejść do wyższego rzędu i dalej, aż do wyjścia, ale gdy miała wstać, okazało się, że szklane łezki na rąbku sukni zaklinowane są w zawiasie fotela. Najpierw usiłowała je odczepić, potem szarpnęła spódnicę raz i drugi, podrze się, trudno, nieważne, byle stąd uciec!

Widownią wstrząsnął następny okrzyk.

– A bas! A bas!

Podniosła wzrok. Precz? Cóż to znowu ma znaczyć?

– A bas! A l'attaque!

Niczym krzyżowcy oblegający zamek nacjonaliści ruszyli naprzód, wymachując laskami i pałkami. Tu i tam błysnęło ostrze. Leonie zadrżała. Szturmowali scenę, a ona znajdowała się dokładnie na ich drodze.

Pozostali między siedzeniami widzowie ulegli histerii, pękła maska wyniosłej paryskiej socjety. Prawnicy i dziennikarze, malarze i uczeni, bankierzy i urzędnicy, kurtyzany i nobliwe żony – wszyscy rzucili się ku drzwiom.

Ratuj się kto może!

Nacjonaliści ruszyli na scenę. Pojawiali się ze wszystkich stron, maszerowali niczym wojsko, działali precyzyjnie jak dobrze naoliwiona maszyna, przeskakiwali kolejne rzędy, blokowali kanał orkiestry, zalewali wejścia dla artystów. Leonie mocniej pociągnęła spódnicę, drugi raz i trzeci… Nareszcie rozdarła materiał, udało jej się oswobodzić.

– Boche! Alsace francaise! Lorraine francaise!

Alzacja francuska. Lotaryngia francuska… Boże!

Protestujący niszczyli dekoracje, rwali tło. Malowane drzewa, woda i skały, figury żołnierzy z dziesiątego wieku uległy dziewiętnastowiecznemu motłochowi. W krótkim czasie deski sceny zaścieliły porwane płótna, karton i resztki drewnianych elementów dekoracji. Świat Lohengrina legł w gruzach.

Wtedy zrodził się opór. Grupa idealistów, zarówno młodych ludzi, jak i weteranów dawnych kampanii wojennych, zebrała się na parterze i ruszyła za nacjonalistami na scenę. Drzwi oddzielające widownię od zaplecza opery ktoś wyrwał z zawiasów. Obrońcy połączyli siły z pracownikami technicznymi teatru, nadciągającymi z głębi sceny.

Leonie przyglądała się całkiem nowemu przedstawieniu jak zahipnotyzowana. Przystojny młody mężczyzna, nieledwie chłopiec, z długimi, na-woskowanymi wąsami, w pożyczonym, zbyt obszernym surducie, rzucił się na herszta protestujących. Od tyłu chwycił go ramieniem za szyję i usiłował ściągnąć na ziemię, tymczasem sam legł na deskach. Mało tego, dostał solidnego kopniaka w brzuch podkutym butem. Wytchnął całe powietrze z płuc, jęknął cicho.

– Vive la France! A bas! – grzmiało w wielkiej sali.

Żądza krwi. Z szeroko otwartych oczu wyzierała nienawiść. Czerwone twarze. Wykrzywione wściekłością usta.

– S'il vous plait! krzyknęła Leonie. Pomocy! Błagam!

Nikt jej nie słyszał.

Kolejny mężczyzna w mundurze pracownika opery został zrzucony ze sceny. Ciało poszybowało nad opustoszałym kanałem dla orkiestry, zawisło bezwładnie na mosiężnej poręczy.

Muszę się stąd wydostać. Byle dalej od sceny.

W uszach miała trzask łamanych kości, przed oczami krew, zniekształcone wrogością twarze. Nieomal na wyciągnięcie ręki jakiś mężczyzna w rozdartym surducie brnął na czworakach, zostawiając za sobą krwawe odciski dłoni.

Za nim pojawił się napastnik z nożem w ręku.

Nie!

Chciała krzyknąć, ostrzec, lecz głos uwiązł jej w krtani.

Świst. Cios. Mężczyzna ciężko upadł na bok. Podniósł wzrok na napastnika, zasłonił się przed nożem gołą ręką. Zgrzyt ostrza na kościach. Ofiara zawyła z bólu. A napastnik pchnął raz jeszcze, głęboko w klatkę piersiową. Ciało drgnęło kilka razy jak marionetka w którymś z kiosków na Polach Elizejskich i wreszcie znieruchomiało.

Nawet nie wiedziała, że krzyczy. Nie czuła już nic prócz strachu.

– S'il vous plait! – Od drzwi oddzielał ją przerażony tłum. – Muszę wyjść!