Выбрать главу

Rzuciła okiem na tablicę rejestracyjną. Numer kończył się na II. Miejscowy.

– Qu'est-ce qui se passe? – zapytała.

– Drzewo się przewróciło – rzucił, nie zwróciwszy na nią większej uwagi. Wkurzyło ją, że odpowiedział po angielsku. Naprawdę nie miała aż tak fatalnego akcentu, żeby w niej rozpoznawać osobę anglojęzyczną po jednym krótkim pytaniu.

– Wiadomo, ile to potrwa?

– Powiedzieli, że przynajmniej pół godziny – odparł, wsiadając do wozu – co może oznaczać dowolną ilość czasu. Trzy godziny? Do jutra rana? Jesteśmy na południu.

Był zniecierpliwiony. Chciał jechać. Meredith zrobiła krok do przodu, położyła rękę na drzwiach.

– Jest jakiś objazd?

Tym razem wreszcie podniósł na nią wzrok. Miał oczy niebieskie, zimne jak stal. Przeszywające spojrzenie.

– Trzeba wrócić do Couizy i jechać górą, przez Rennes-le-Chateau.

O tej porze to ze czterdzieści minut drogi. Radziłbym jednak zaczekać.

W ciemności łatwo się zgubić. – Popatrzył znacząco na jej rękę. – Wybaczy

pani.

Meredith poczerwieniała.

– Bardzo dziękuję – powiedziała i puściła drzwi.

Nieznajomy wjechał tyłem na chodnik, wysiadł i oddalił się – na piechotę.

– Takiemu lepiej nie wchodzić w drogę – mruknęła, sama zdziwiona.

dlaczego tak się na niego wściekła.

Paru kierowców zawróciło na trzy, ledwo się mieszcząc na wąskiej ulicy, i odjechało. Meredith nie bardzo wiedziała, co robić. Niezależnie od złości na nieznajomego, pewnie należało posłuchać jego rady. Nie było sensu błądzić po wzgórzach.

Postanowiła wobec tego pozwiedzać miasto. Pieszo. Wycofała samochód na chodnik, zaparkowała obok peugeota. Nie miała pewności, czy jej przodkowie rzeczywiście pochodzili z Rennes-les-Bains, czy też fotografie, które trafiły do jej rąk, świadczyły tylko o jakimś epizodzie z ich życia. Żołnierz sfotografowany tutaj w tysiąc dziewięćset czternastym mógł trafić na południe Francji tylko na krótki czas. Niczym innym jednak nie dysponowała. Wobec tego równie dobrze mogła od razu rozpocząć poszukiwania.

Z siedzenia pasażera wzięła torbę z laptopem, którego za nic w świecie nie zostawiłaby w samochodzie, upewniła się, że bagażnik jest zamknięty, i od razu skierowała się do kompleksu sanatoryjnego, dosłownie dwa kroki dalej.

Na drzwiach głównego budynku zastała kartkę z informacją, że uzdrowisko jest zamknięte na zimę. Od pierwszego października do trzydziestego kwietnia. Stała, patrzyła i gotowała się z bezsilnej złości. Nie wiedzieć czemu uznała, że zakład jest otwarty przez cały rok na okrągło. Nie zadała sobie trudu, żeby to sprawdzić. A przecież wystarczyło zadzwonić.

Z rękami wbitymi głęboko w kieszenie stała jakiś czas, przyglądając się budynkowi. W oknach ciemno, w środku na pewno żywego ducha. Chociaż miała świadomość, że poszukiwania śladów Lilly Debussy były, przynajmniej częściowo, jedynie pretekstem, by się wybrać na południe Francji, to jednak rzeczywiście pokładała nadzieje w uzyskaniu jakichś informacji w sanatorium. Była zdecydowana znaleźć stare zapiski i fotografie z przełomu wieków, gdy Rennes-les-Bains pełniło funkcję jednego z najmodniejszych kurortów w okolicy.

Niestety, skoro zakład kąpielowy został zamknięty na cztery spusty, to nawet jeśli faktycznie znajdowały się w nim jakieś dowody na to, że Lilly przechodziła tutaj kurację latem tysiąc dziewięćsetnego roku, albo jakieś wzmianki o młodym człowieku w mundurze, Meredith nie miała jak do nich dotrzeć.

Może zdołałaby przekonać burmistrza, czy kogo tam trzeba, żeby ją wpuścił? Ech, marne szanse. Rozczarowana własnym brakiem wyobraźni okręciła się na pięcie i wróciła na ulicę.

Obok zabudowań odkryła ścieżynkę ochrzczoną Allee des Bains de la Reine. Poszła nią i dotarła na brzeg rzeki, gdzie ostrzejsze powietrze kazało jej ciaśniej otulić się kurtką. Przed sobą miała spory basen, zupełnie suchy. Obszerny taras również był opuszczony i zaniedbany, błękitne płytki na podłodze popękane, różowa farba ze ścian odłaziła płatami, tu i ówdzie został jakiś plastikowy biały fotel. Wszystkie uszkodzone. Trudno było sobie wyobrazić, że ten basen jest w ogóle jeszcze używany.

Ruszyła dalej. Alejka spacerowa nad brzegiem rzeki także była zaniedbana. I również tu – nikogo. Jak po nocnym grillu w plenerze, tak i tutaj zostały tylko wyschnięte ślady opon. Wzdłuż alejki stały metalowe ławki, pogięte i smętne, zardzewiała rozchwierutana pergola w kształcie korony, wieńcząca drewnianą ławę, wyglądała, jakby już od lat nikt o niej nie pamiętał. Zostały tylko metalowe haczyki, służące do podwieszania jakiegoś zadaszenia, chroniącego przed słońcem.

Z nawyku wyjęła aparat. Ustawiła przesłonę na kiepskie warunki oświetlenia i bez większego przekonania strzeliła parę fotek. Próbowała sobie wyobrazić Lilly siedzącą na jednej z metalowych ławek. Młodą kobietę, ubraną w białą bluzkę i czarną spódnicę, o twarzy chronionej przez kapelusz z szerokim rondem, marzącą o Debussym i o Paryżu. Chciała oczami wyobraźni zobaczyć żołnierza z fotografii w kolorze sepii, przechadzającego się brzegiem rzeki, może z dziewczyną pod rękę? Nic z tego. Źle się tu czuła. Wszystko zniszczone, opuszczone, zaniedbane. Zostawione na łaskę losu. Świat poszedł naprzód, zapominając o tym miejscu.

Zasmucona i spowita w tęsknotę za wyobrażoną przeszłością, której nigdy nie pozna, wolnym krokiem ruszyła aleją. Minęła zakręt rzeki i znalazła się przed betonowym mostem. Stanęła niezdecydowana. Po drugiej stronie okolica była zdziczała, najwyraźniej mało kto tam w ogóle zaglądał. No i nierozsądnie zapuszczać się w taką głuszę w obcym mieście, zwłaszcza z cennym laptopem i aparatem w torbie.

W dodatku się ściemnia.

Mimo wszystko coś ją tam ciągnęło. Duch odkrywcy, żądza wrażeń? Chciała poznać to miasto od podszewki. Zobaczyć coś, co było tutaj od wieków, od zawsze. Nie tylko główną ulicę ze współczesnymi kawiarniami i nowoczesnymi samochodami. I może, jeśli jej się uda zadzierzgnąć jakąś więź z miastem, pozbędzie się wrażenia, że traci czas, którego tutaj i tak ma niewiele?

Przewiesiła torbę przez pierś i poszła.

Po drugiej stronie rzeki panowała zupełnie inna atmosfera. Meredith od razu poczuła się bliżej natury. Strome występy skalne zdawały się na wyciągnięcie ręki. Krzewy i drzewa, tonące w zieleni, brązach i złocie, powlokła tajemniczość zmierzchu. Taka okolica mogłaby być kusząca, gdyby nie to. że było w niej coś dziwnego. Jakby straciła trzeci wymiar, zgubiła swój prawdziwy charakter, ukryty pod barwną maską.

W październiku zmrok zapadał szybko, więc Meredith ostrożnie stawiała stopy między dzikimi różami, w przerośniętej trawie, obok śmieci naniesionych wiatrem. Światła samochodu, przejeżdżającego po moście, wyłowiły z półmroku szare skały, schodzące do miasta. A gdy warkot silnika umilkł w oddali, nastała cisza.

Meredith szła ścieżką aż do końca. U wejścia do czarnego tunelu, prowadzącego pod drogą prosto w górskie zbocze, stanęła niezdecydowana.

Kanał burzowy?

Oparła dłoń na zimnej ścianie z cegieł i zajrzała do środka. Wilgotne powietrze spod kamiennego łuku otarło się jej o twarz. Wąskim kanałem woda płynęła szybciej, tu i ówdzie pojawiały się białe grzywki piany.

Wzdłuż tunelu prowadziła wąska półka.

Lepiej tam nie wchodzić.

A jednak weszła. Opierając się prawą ręką o ścianę, zrobiła pierwszy krok w półmrok. Natychmiast zagarnęła ją woń mchu i wilgoci. Kamienna półka była śliska, kazała uważnie stawiać każdy krok. Meredith posuwała się ostrożnie, stopa za stopą, dalej i dalej, aż ametystowy zmierzch zmienił się w bladą poświatę. Brzeg rzeki dawno zniknął.

Pochylając głowę, by nie zawadzić o łukowate sklepienie, przystanęła, spojrzała w wodę. Jakaś czarna rybka pędziła między wodorostami kładzionymi prądem. Tam gdzie rzeczka opływała kamienie i skałki, tworzyły się białe zmarszczki.

Meredith, ukołysana jasnym szumem i nieprzerwanym ruchem wody, przykucnęła. Cudownie odprężona błądziła wzrokiem po nierównej tafli. Znalazła spokój. Sekretny azyl. Tu łatwiej było szukać powiązania z przeszłością, zobaczyć chłopców w krótkich spodenkach i bose dziewczynki o kręconych włosach, ściągniętych do tyłu satynowymi wstążkami, dzieci bawiące się pod starym mostem w chowanego. I usłyszeć echo głosów dorosłych, wołających z przeciwległego brzegu rzeki.

Co jest, u licha?

Przez ułamek sekundy widziała twarz. Z wbitym w nią wzrokiem. Zmrużyła oczy. Cisza zamarła w bezruchu, a w powietrze wkradł się chłód, jakby ktoś wyssał z niego życie. Serce zabiło jej mocniej, zmysły się wyostrzyły. Nerwy miała napięte jak struny.

To tylko moje odbicie.

Odwołując się do zdrowego rozsądku, spojrzała jeszcze raz w nierówne zwierciadło rzeki.

Tym razem nie miała wątpliwości. Z pewnością nie było to jej odbicie, choć w rysach twarzy bez trudu dostrzegła podobieństwo. Ta druga, ta pod wodą, dziewczyna o długich włosach, niesionych prądem, ta istota, która przywodziła na myśl szekspirowską Ofelię, miała zamknięte oczy. Powieki drgnęły, wolno się uniosły i na Meredith spojrzały niesamowicie zielone oczy, przesycone błyskami wody.

Meredith krzyknęła i zerwała się na równe nogi. Mało brakowało, a byłaby straciła równowagę i wylądowała w rzece. Klapnęła dłońmi o ścianę za plecami, stanęła pewniej. Dużo odwagi ją kosztowało, by spojrzeć w wodę ponownie.

Nic.

Niczego tam nie było. Żadnego odbicia, żadnej twarzy ani zjawy, tylko rozmazane podwodne kamyki, tylko wodorosty poruszane nurtem rzeki. Tylko woda płynąca po kamieniach.

Meredith ruszyła do wyjścia. Jak najszybciej. Byle wydostać się z tunelu. Ślizgała się, oddech jej się rwał, ale wytrwale, stopa za stopą, krok za krokiem przesuwała się po skalnej półce. Wreszcie dotarła do wylotu kanału, wyszła. Nogi jej się trzęsły. Zdjęła torbę z ramienia i ciężko siadła na suchszej kępce trawy, podciągając kolana pod brodę. Nad jej głową, na drodze, wysunęły się z miasta dwa promienie świateł kolejnego samochodu.