Выбрать главу

Czy to tak się zaczyna?

Najbardziej na świecie bała się choroby, która dotknęła jej rodzoną matkę. Że także i ją będą prześladowały głosy i zjawy, których nikt poza nią nie będzie słyszał ani widział.

Kilka razy odetchnęła głęboko.

Nie jestem nią.

Dała sobie jeszcze kilka chwil, po czym wstała. Otrzepała się. wyciągnęła ze szczelin podeszwy jakieś patyczki, podniosła torbę i ruszyła z powrotem przez most.

Ciągle była wstrząśnięta, ale też zła na siebie, że tak się dała wystraszyć. Już dawno temu nauczyła się odpowiednich technik przywoływania dobrych wspomnień w miejsce złych. Zastosowała ją teraz. Zamiast słuchać w myślach płaczu Jeanette, przypominała sobie głos Mary. Słyszała słowa, jakie zwykle wypowiadają matki, kiedy dziecko wróci ze szkoły ubłocone po pachy, w spodniach z dziurami na kolanach albo pokąsane przez owady i niemiłosiernie podrapane. Gdyby Mary była tu teraz, zmartwiłaby się, że jej przybrana córka wałęsa się Bóg wie którędy i wchodzi, gdzie jej nie proszono. Jak zwykle.

Nic nowego.

Ogarnęła ją tęsknota za domem. Po raz pierwszy od dwóch tygodni, odkąd znalazła się w Europie, uznała, że wołałaby skulić się w ulubionym fotelu, otulona pledem, który Mary zrobiła specjalnie dla niej, gdy w piątej klasie wyjechała na cały semestr. Chciała wrócić do domu, a nie w jakiejś francuskiej dziurze zabitej dechami uganiać się za widmami przeszłości.

Była zmarznięta i nieszczęśliwa. Spojrzała na wyświetlacz komórki. Zasięg zero, ale zegarek oczywiście działał. Od chwili gdy wyszła z samochodu, minęło zaledwie piętnaście minut. Przygarbiła się zniechęcona. Drogi jeszcze nie odblokowali, to pewne.

Jakoś nie chciało jej się wracać Allee des Bains de la Reine, więc poszła chodnikiem biegnącym na tyłach domów, między miastem a rzeką. Widziała stąd podparte balami betonowe dno basenu, wiszące nad ścieżką. Linia budynków zdawała się nieco spokojniejsza. W cieniu zabłysły oczy kota, wędrującego od słupa do słupa. Pod mury i na druty wiatr narzucił różne śmieci, kawałki papieru, butelki po wodzie mineralnej.

Rzeka zakręcała w prawo. Łukowate przejście w jednej ze ścian prowadziło w dolinę prosto z ulicy, od razu na ścieżkę nad brzegiem. Zmierzch zgęstniał. Gdy zapaliły się uliczne latarnie, Meredith dostrzegła starszą kobietę w kwiaciastym kostiumie kąpielowym oraz czepku, leżącą w niewielkim basenie, zaledwie kręgu z kamieni. Przy brzegu czekał na nią starannie złożony ręcznik. Obok szczupły mężczyzna o pomarszczonym ciele właśnie się wycierał. Dziewczyna zadrżała. Koniec października! Dopiero wtedy dostrzegła, że nad powierzchnią wody unosi się para.

Mimo wszystko ona by się na to nie zdecydowała. Próbowała sobie wyobrazić cudowne dni fin de siecle'u, gdy Rennes-les-Bains było słynnym uzdrowiskiem. Kabiny kąpielowe na kółkach, damy i dżentelmeni w dziwacznych strojach kąpielowych, wchodzący do wód leczniczych, służba i pielęgniarki stojący za nimi na brzegu.

Nic z tego.

Rennes-les-Bains przypominało teatr po opuszczeniu kurtyny i wygaszeniu świateł. Nie pozwalało na żadne wzloty wyobraźni.

Wąskimi schodkami bez poręczy weszła na most dla pieszych, metalowy, pomalowany na niebiesko pomost, łączący oba brzegi rzeki. 1 zaraz dostrzegła tabliczkę, którą widziała wcześniej: LE PONT DE FER. Dokładnie tutaj zostawiła samochód.

Wróciła do cywilizacji.

ROZDZIAŁ 29

Tak jak przypuszczała, droga nadal była zablokowana. Samochód stał na miejscu, tuż za niebieskim peugeotem. Na chodniku przybyły jeszcze dwa wozy.

Minęła Jardin de Paul Courrent i poszła dalej główną ulicą, ot. w stronę świateł. W pewnym momencie skręciła w prawo, w stromą uliczkę, która zdawała się prowadzić prosto w zbocze góry. Jednak nie. Kończyła się na parkingu, zastanawiająco pełnym wobec pustki na ulicach. Przeczytała tablicę z informacjami dla turystów oraz przyjrzała się drewnianemu drogowskazowi: L'Homme Mort, La Cabanasse, La Source de la Madeleine. I jeszcze droga do pobliskiej wioski, Rennes-le-Chateau.

Powietrze nasiąknęło wilgocią. Świat wyglądał na wytłumiony. Meredith szła, zaglądając w boczne uliczki, które zdawały się prowadzić donikąd, zaglądała w jasno oświetlone okna. Wreszcie zawróciła w stronę głównej ulicy. Tym razem znalazła się przed merostwem, z tricolore na dachu, flagą Francji, złożoną z trzech pasów: niebieskiego, białego i czerwonego. Skręciwszy w lewo. wkrótce znalazła się na Place des Deux Rennes.

Jakiś czas po prostu stała, chłonąc atmosferę. Po prawej znajdowała się sympatyczna pizzeria z wystawionymi na zewnątrz drewnianymi stołami. Tylko dwa były zajęte, oba przez towarzystwo anglojęzyczne. Przy pierwszym tematem rozmowy mężczyzn był futbol oraz Steve Reich, natomiast kobiety – cieniowana brunetka, blondynka o włosach równo przyciętych do ramion i ruda z niesfornymi lokami popijały wino. rozprawiając o ostatnim kryminale lana Rankina. Przy drugim stoliku kłębiła się grupa studentów. Zajadali pizzę i popijali ją piwem. Jeden z chłopaków miał na sobie niebieską skórzaną kurtkę, nabijaną ćwiekami, drugi perorował coś o Kubie, zwracając się do przyjaciela o ciemnych włosach, który przy nogach postawił zamkniętą butelkę Pinot Grigio. Czwarty, nieco młodszy od pozostałych, siedział pogrążony w lekturze, a ostatnia osoba z grupy, śliczna dziewczyna z różowymi pasemkami we włosach, pokazywała coś przez ramkę utworzoną z palców, jakby kadrowała fotografię. Meredith, patrząc na nich, uśmiechnęła się do wspomnienia własnych uczniów, a dziewczyna, odpowiedziała jej uśmiechem.

W dalszym rogu placu Meredith zauważyła cloche-mur, wieżę z pojedynczym dzwonem, wznoszącą się nad dachami budynków. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że patrzy na kościół.

Brukowanym podjazdem zbliżyła się do świątyni Saint-Celse et Saint-Nazaire. W skromnym portyku, otwartym na północ i południe, wisiała tylko jedna lampa. Stały tam też dwa stoły, oba puste i jakieś dziwaczne, stanowczo niewygodne.

Tablica parafialna, umieszczona obok wejścia, informowała, że kościół jest otwarty codziennie od dziesiątej do zmierzchu, z wyjątkiem dni świątecznych, ślubów i pogrzebów. Nacisnęła klamkę, ale drzwi nie ustąpiły, choć we wnętrzu płonęły światła.

Sprawdziła godzinę. Wpół do siódmej. Cóż, zamknięte to zamknięte. Odwróciła się i przyjrzała ścianie naprzeciwko wejścia. Znajdowała się na niej tablica z nazwiskami mieszkańców Rennes-les-Bains, którzy oddali życie w czasie pierwszej wojny światowej.

A Ses Glorieux Morts.

Chwała zmarłym.

Czy śmierć może być chwalebna? – zastanowiła się Meredith, wspominając znajomą fotografię żołnierza w sepii. A jej matka, która weszła do jeziora Michigan z kieszeniami pełnymi kamieni? Czy warto było składać tę ofiarę?

Podeszła bliżej i sumiennie przeczytała całą listę, choć wiedziała, jak nikłe są szanse, by znalazła tu nazwisko Martin. Czyste szaleństwo. Niewielkie miała pojęcie o swoim pochodzeniu, mimo że Mary podzieliła się z nią wszystkim, co wiedziała. Babka Louisa nosiła nazwisko Martin i dostała je po matce, nie po ojcu. Dokładnie rzecz biorąc, w akcie urodzenia zapisano „ojciec nieznany". Przodkowie Meredith wyemigrowali do Ameryki tuż po pierwszej wojnie światowej, więc miała powody przypuszczać, że żołnierz z fotografii był ojcem Louisy.

Niestety, nie znała jego nazwiska.

Raptem coś przyciągnęło jej wzrok. BOUSQUET. Producent talii kart tarota. Tej talii, którą miała w torbie podróżnej, w bagażniku. Może nawet faktycznie ta rodzina? To też trzeba będzie sprawdzić. Czytała dalej. Pod koniec listy znalazła dziwne nazwisko: SAINT-LOUP. Święty wilk? Zastanawiające.

Tuż obok wmurowano kamienną tablicę, poświęconą pamięci Henri Boudeta, proboszcza parafii od roku tysiąc osiemset siedemdziesiątego drugiego do tysiąc dziewięćset piętnastego, oraz czarny metalowy krzyż. Meredith zastanowiła się nad datami. Jeżeli jej nieznany żołnierz w sepii pochodził stąd, proboszcz mógł go znać. Miejscowość była niewielka, a okres by się zgadzał.

Przepisała wszystko, co mogło się choć w najmniejszym stopniu przydać w czasie poszukiwań. Pierwsza zasada każdej pracy badawczej: Wszystko zapisuj. Nigdy nie wiadomo, co się może okazać istotne.

Pod krzyżem wytłoczono słynne słowa Konstantyna Wielkiego: In hoc signo vinces. Znała tę sentencję nie od dzisiaj, ale tym razem zrodziła jej w głowie jakiś niepokój.

– Pod tym znakiem zwyciężysz – mruknęła raz, potem drugi, jednak nie mogła uchwycić myśli, nie umiała dociec, dlaczego to zdanie stało się nagle takie ważne.

Minęła wejście do kościoła, wyszła na dziedziniec. Przed jej oczami pojawiła się kolejna pamiątka wojenna, te same nazwiska co na płycie. Jakby jedno upamiętnienie poświęcenia tych ludzi nie wystarczało.

Tylu mężczyzn… Ojców, braci, synów… Tak wielu oddało życie.

Poszła wolno żwirową ścieżką wzdłuż kościoła. Z półmroku wychylały się ku niej nagrobki, kamienne anioły i krzyże. Od czasu do czasu przystawała, by przeczytać którąś inskrypcję. Niektóre nazwiska powracały stale. pokolenia miejscowych rodów upamiętnione w granicie i marmurze. Fromilhague i Sauniere, Denarnaud i Gabignaud.

W najdalszym kącie cmentarza znalazła się przed bogato zdobionym mauzoleum. Nad kratą widniały wyryte w kamieniu słowa: FAMILLE LASCOMBE-BOUSQUET.

Pochyliła się, by w półmroku rozszyfrować zapisy małżeństw i urodzin, które zjednoczyły rody Lascombe'ów oraz Bousquetów za życia i po śmierci. Guy Lascombe i jego żona zginęli w październiku tysiąc osiemset sześćdziesiątego czwartego. Ostatni członek rodu Lascombe, Jules, odszedł z tego świata w styczniu tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego pierwszego. A ostatnia z Bousąuetów, Madeleine, zmarła w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym piątym.

Meredith stanęła prosto i wbiła wzrok w niebo, szukając natchnienia. Coś powinna skojarzyć. Coś związanego z datami. Coś, na co do tej pory nie zwróciła uwagi.