Przyszła jej do głowy zupełnie nowa myśl. Czy to możliwe, żeby… Odłożyła Magika na bok. Wzięła do ręki kartę numer I, Le Mat, położyła obok fotografii w ramkach. Teraz, gdy obie podobizny znalazły się Jedna przy drugiej, nie pozostały jej żadne wątpliwości. To był „mon sieur Vernier". Ten sam dobroduszny wyraz twarzy, szczupła figura czarny wąs.
Następnie karta numer II, La Pretresse. Eteryczne, stonowane rysy „madame Lascombe". Z całą pewnością. Tyle tylko, że na rysunku kobieta miała na sobie wieczorową suknię z głębszym dekoltem.
A teraz, niżej, na karcie numer XV, para przykuta łańcuchami do podestu, na którym stoi diabeł.
I wreszcie karta numer VIII, La Force. „Mademoiselle Leonie Vernier".
Na ustach Meredith pojawił się uśmiech. Z tą kartą czuła się powiązana, zaprzyjaźniona, zupełnie jakby znała przedstawioną na niej dziewczynę. W jakimś sensie pewnie dlatego, że Leonie przypominała jej Lilly De-bussy. Była, co prawda, młodsza od pierwszej żony kompozytora, ale miała takie same wielkie, niewinne oczy i masę miedzianych loków. Na zdjęciu były okiełznane, na karcie spadały falą za ramiona. Przede wszystkim jednak na obu wizerunkach dziewczyna równie otwarcie spoglądała na patrzącego.
Coś nie dawało Meredith spokoju, niestety, nie potrafiła określić co.
Zajęła się następnymi kartami. Diabeł, Wieża, Pustelnik, Cesarz. Przyjrzała się każdej po kolei, z narastającym poczuciem, że dalsze badania ją oddalają, a nie przybliżają do celu.
Odchyliła się na oparcie krzesła. Stary mebel skrzypnął ostrzegawczo. Założyła ręce za głowę i przymknęła oczy.
Gdzie popełniam błąd?
Pozwoliła myślom błądzić bez celu. Słowa Laury wracały do niej bez szczególnego porządku, same wyznaczając wzór.
Oktawy. Wszystkie ósemki.
Ósemka to cyfra skończonego dzieła. A jednocześnie symboi przeszkód i konfliktów. W starych taliach Siła i Sprawiedliwość zamiennie bywały oznaczane numerem osiem. La Justice i Le Pagad uzupełniani są znakiem nieskończoności, poziomą ósemką.
A ze wszystkim spleciona jest muzyka. Z jej rodziną, z tarotem Bous-ąueta, z Vernierami, wróżeniem w Paryżu. Do kompletu jeszcze stary utwór na fortepian. Sięgnęła po notes, przerzuciła kilka kartek, szukając nazwiska amerykańskiego kartomanty, który powiązał tarota z muzyką. Włączyła laptop i niecierpliwie stukając paznokciami o biurko, czekała na połączenie. Wreszcie ukazało się okienko przeglądarki. Wpisała PAUL FOSTER CASE. Natychmiast uzyskała listę stron.
Od razu otworzyła Wikipedię. źródło wiarygodne i zrozumiale. Paul Poster Case, Amerykanin, zainteresował się kartami na początku dwudziestego wieku, gdy pracował na statkach parowych, grając w wodewilach na pianinie i organach. Trzydzieści lat później, w Los Angeles, założył organizację mającą na celu promowanie jego własnego systemu tarota, nazwaną Buil-ders of the Adytum, w skrócie BOTA. Nowością był fakt, że Case wyszedł ze swoją filozofią do ludzi, w przeciwieństwie do innych systemów ezoterycznych tamtych czasów, które były trzymane w sekrecie i dostępne wyłącznie elitom. Drugą cechą szczególną tej idei była jej interaktywność. W przeciwieństwie do innych talii, karty BOTA wydawano jedynie w postaci czarnego szkicu na białym tle. wychodząc z założenia, że każdy użytkownik pokoloruje je sobie według własnego uznania, tworząc w ten sposób talię jedyną w swoim rodzaju. Jak się okazało, ten właśnie pomysł, bardziej niż cokolwiek innego, rozpowszechnił tarota w Stanach Zjednoczonych.
Kolejną innowacją, wprowadzoną przez Case'a, było połączenie nut z niektórymi kartami z arkanów większych. A w zasadzie ze wszystkimi, poza dwudziestą. Słońcem, i dziewiątą – Pustelnikiem, jakby te dwa wizerunki stały poza nurtem zdarzeń.
Meredith przyjrzała się ilustracji, gdzie strzałkami pokazano, która karta powiązana jest z którym klawiszem.
A zatem: Wieża, Sąd Ostateczny oraz Cesarz zostały przypisane do dźwięku C. Diabeł – połączony z A. D odnosiło się do Kochanków i Siły, a Magik oraz pozbawiony numeru Głupiec zostali przypisani do E.
C-A-D-E. Domaine de la Cade.
Wpatrywała się w ekran, jakby podejrzewała oszustwo.
C-A-D-E. Cztery dźwięki, powiązane z konkretnymi kartami arkanów większych.
Co więcej, rysowała się jeszcze jedna zbieżność. Meredith sięgnęła po pergamin z utworem. „Grobowiec 1891". Znała go na pamięć. Czterdzieści pięć taktów, zmiana tempa w części środkowej, styl i charakter przywodzący na myśl dziewiętnastowieczne ogrody i dziewczęta w jasnych sukienkach. Budzący echa Debussy'ego, Satiego i Dukasa.
I, rzecz jasna, oparty na dźwiękach A, C, D oraz E.
Na kilka chwil zapomniała, gdzie jest i co robi. Zobaczyła swoje dłonie na klawiaturze. Istniała dla niej wyłącznie muzyka. A, C, D i E. Na koniec arpeggio, ostatni akord odpłynął do przeszłości.
Wszystko się zgadzało.
Tylko co właściwie miało znaczyć, u licha ciężkiego?
Napłynęły wspomnienia dawnych czasów, kiedy w Milwaukee nauczycielka muzyki, panna Bridge, powtarzała te same słowa jak mantrę.
„Oktawa składa się z dwunastu półtonów. Skalę diatoniczną tworzą tony i półtony. Jest ona zbudowana z siedmiu dźwięków. Pentatoniczna -z pięciu. Pierwszy, czwarty i piąty to stopnie triady harmonicznej – zespołu trójdźwięków: toniki, subdominanty i dominanty, które stanowią o urodzie i perfekcji dzieła".
Meredith z uśmiechem pogrążyła się we wspomnieniach, pozwoliła im prowadzić myśli. Muzyka i matematyka. Gdzie między nimi powiązania. anie tylko zbiegi okoliczności? Wstukała w wyszukiwarkę FIBONACCI. Zaczęła czytać.
W roku tysiąc dwieście drugim Leonardo Pisano, znany lepiej jako Fi-bonacci, opisał szczególny ciąg matematyczny. Po dwóch wartościach początkowych każda następna liczba stanowiła sumę dwóch poprzednich.
O, 1, 1, 2, 3, 5, 8, 13, 21, 34, 55, 89, 144, 233, 377.
Stosunek między parami kolejnych liczb określany jest mianem złotych proporcji. Złotego środka.
W muzyce ciąg Fibonacciego jest niekiedy wykorzystywany przy strojeniu. Wyniki z tego ciągu występują także w naturze, na przykład w liczbie gałęzi na drzewach załamań fali czy wzoru kory sosny. Nie każdy wie że słonecznik zawsze ma osiemdziesiąt dziewięć nasion.
Meredith uśmiechnęła się.
Ja o tym pamiętam, pomyślała.
Debussy flirtował z ciągiem Fibonacciego w swoim wielkim poemacie symfonicznym „Morze". Był to jeden z najpiękniejszych dowodów, że choć kompozytor najbardziej cenił sobie nastrój, kilka jego wiekopomnych dzieł zostało skonstruowanych na podstawie modeli matematycznych. Tak więc pierwszy fragment „Morza" liczy sobie pięćdziesiąt pięć taktów, a następnie przechodzi w pięć fragmentów o długości: dwadzieścia jeden, osiem, osiem. pięć i na koniec trzynaście taktów – wszystko to liczby Fibonacciego.
Wolniej, napomniała siebie Meredith. Spokojnie. Po kolei.
Wróciła do strony, której głównym bohaterem był Paul Foster Case. Trzy z czterech nut, powiązanych z Domaine de la Cade, były numerami z ciągu Fibonacciego. C, A i E. W kartach Głupiec miał 0, Czarodziej I, a Siła VIII.
Jedynie D, karta VI, Kochankowie, nie pasowała do ciągu matematycznego.
Meredith przeczesała włosy palcami.
Czy to oznaczało, że jej rozumowanie było niewłaściwe? Czy też był to wyjątek potwierdzający regułę?
Zabębnita palcami o blat biurka. Kochankowie jednak pasowali do sekwencji. Jeśli pojawiali się osobno, a niejako para. Wtedy Le Mat, Głupiec, występował pod cyfrą zero, podczas gdy Arcykapłanka była dwójką. I zero, i dwójka znajdowały się w ciągu Fibonacciego.
I cóż z tego?
Nawet jeśli wszystkie te odnośniki były coś warte, jakie mogło istnieć połączenie między tarotem Bousqueta, Domaine de la Cade i Paulem Posterem Case? Tutaj daty wcale nie pasowały.
Case założył stowarzyszenie BOTA w latach trzydziestych w Ameryce. Talia Bousqueta powstała w Europie w latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku, arkana mniejsze pewnie nawet wcześniej. Nie da rady. Bousquet nie mógł korzystać z pomysłów Case'a.
Zaraz, zaraz… a gdyby tak odwrotnie?
Spróbujmy. Jeżeli Case usłyszał o powiązaniach tarota z muzyką i r>a tej podstawie zmodyfikował swój system? Może znal talię Bousqueta. A może nawet samą Domaine de la Cade? Jeżeli myśl przeszła nie z Ameryki do Francji, ale w przeciwną stronę?
Meredith wyjęła z torebki powycieraną kopertę, z niej wyciągnęła zdjęcie młodego mężczyzny w żołnierskim mundurze.
Przyjrzała mu się uważnie.
Chyba była ślepa. Jeszcze przed chwilą jej się wydawało, że Le Mat to Anatol Vernier! Niby tak, ale przecież między Vernierem a młodym żołnierzem istniało uderzające podobieństwo! Tak samo jak z Leonie! Długie, ciemne rzęsy, wysokie czoło, to samo spojrzenie, prosto w obiektyw.
Jeszcze raz przyjrzała się portretowi. I daty się zgadzały! Chłopak w mundurze mógłby być młodszym bratem lub kuzynem, a może synem?
I moim przodkiem, pomyślała.
Miała wrażenie, jakby ktoś zdjął jej z barków ogromny ciężar. Balast niewiedzy. Z drugiej strony, natychmiast odezwał jej się w sercu głos ostrzegający przed wyciąganiem pochopnych wniosków.
Sprawdzaj teorie. Weryfikuj fakty. Szukaj prawdy.
Palce zatańczyły po klawiaturze. Wbiła do wyszukiwarki najpierw słowo „Vernier".
Nic z tego. Owszem, były wyniki szukania, ale nic przydatnego.
Czas jakiś wpatrywała się w ekran z niedowierzaniem.
Naprawdę nic?
Dodała „Bousquet" i,.Rennes-les-Bains". Tym razem pokazało się kilka stron oferujących karty tarota i parę miejsc z podstawowymi informacjami na temat talii Bousqueta. Nic nowego.
Z przechyloną głową przyglądała się opalizującemu ekranowi. Mogła jeszcze wejść na strony rodów tej części Francji i spróbować cofnąć się do XIX wieku, choć był to dość pracochłonny sposób uzyskiwania informacji. I pewnie przydałaby się pomoc Mary.