Przeszedł na drugą stronę rzeki przez Pont Vieux. Pod mostem Aude toczyła czarną wodę między rozmokłymi brzegami, gnała po płaskich kamieniach i pobladłych wodorostach. Wysoka woda. Poprawił rękawiczki, bo dawał mu się we znaki bąbel między drugim i trzecim palcem lewej dłoni.
Miasto Carcassonne bardzo się zmieniło od czasu, gdy ostatnio postawił stopę w La Cite. Mimo niesprzyjającej pogody gęsto było od handlarzy sprzedających kanapki, różnych artystów i naganiaczy rozdających ulotki czy broszury. Stali, zdawałoby się, na każdym rogu. Przyjął jakąś brzydką bibułkę informacyjną, przebiegł wzrokiem po reklamach mydła marsylskiego oraz La Micheline, miejscowego likieru, a także wypożyczalni rowerów i pokojów do wynajęcia w pobliskich pensjonatach. Tekst oscylował pomiędzy samochwalczym bełkotem a przypisami historycznymi. Constant zmiął arkusik taniego papieru i rzucił go na ziemię.
Nienawidził tego miasta i miał ku temu powody. Trzydzieści lat temu wuj zabrał go do dzielnicy biedoty, do La Cite. Szedł wtedy między ruinami, oglądał plugawych citadins, wegetujących między kruszejącymi ścianami. Tego samego dnia później, oszołomiony śliwkową brandy i opium, w obitym adamaszkiem pokoju nad barem na Place d'Armes zyskał swoje pierwsze doświadczenie z przedstawicielką najstarszego zawodu świata. Za sprawą uprzejmości wuja.
Tenże wuj przebywał obecnie na oddziale zamkniętym w Lamalou-les-Bains, chory na connasse albo inny syfilis. Wierzył, że mózg mu wycieka przez nos, Constant nie odwiedzał krewnego. Nie miał najmniejszej ochoty patrzeć na postępy choroby, widzieć, co się z nim samym będzie działo za jakiś czas.
Tamta dziewczyna stała się jego pierwszą ofiarą. Zabił ją niechcący i był to dla niego wielki wstrząs. Nie dlatego, że odebrał życie, ale że okazało się to tak łatwe. Ręka na gardle, strach w oczach prostytutki, gdy zrozumiała, iż gwałtowność zbliżenia była tylko wstępem do dramatycznego końca.
Gdyby nie pękaty portfel wuja i jego koneksje w merostwie, Constant z pewnością skończyłby na galerach albo na gilotynie. Stało się jednak inaczej. Ot, po prostu wyjechali z miasta, tyle że cichcem i w pośpiechu.
Nowe doświadczenie wiele go nauczyło, między innymi tego, jak potężnym argumentem są pieniądze. Gdy w grę wchodzi złoto, fakty przestają się liczyć. Constant szybko się uczył. Przez całe życie uzależniał od siebie przyjaciół i wrogów, wykorzystując do tego kombinację długów, wdzięczności, a jeśli wszystko inne zawiodło, strach. Kilka lat później zrozumiał, ze za każdą lekcję się płaci. Dziewczyna zemściła się na nim zza grobu. Zaraziła go chorobą, która boleśnie wysysała życie z jego wuja; tak samo za jakiś czas i z nim się rozprawi. A sprawczyni tego nieszczęścia była już dawno poza jego zasięgiem.
Schodząc z mostu, raz jeszcze wrócił myślami do rozkoszy, jaką dała mu śmierć Marguerite Vernier. Zalała go fala gorąca. Tak, Marguerite na chwilę wymazała z jego pamięci poniżenie, jakiego doznał od jej syna. Bo choć tak wiele kobiet straciło życie z jego ręki. zawsze lepiej się czuł, gdy zabijał piękność. Wtedy gra była warta świeczki.
Wspomnienia zdarzeń w mieszkaniu przy rue de Berlin pobudziły go bardziej, niż się spodziewał. Poluzował kołnierzyk. Jakby to było dziś, czuł odurzającą woń strachu i krwi. Mieszanki absolutnie wyjątkowej, jedynej w swoim rodzaju. Zacisnął pięści. Ten rozkoszny opór, ta skóra czerwieniejąca pod palcami…
Oddychał szybko i gwałtownie.
Zszedł na brukowaną rue Trivalle i tam dopiero odzyskał panowanie nad sobą. Uważnym spojrzeniem zlustrował brudną uliczkę. Setki tysięcy franków wydanych na odnowę trzynastowiecznej cytadeli nie odmieniły życia ludzi z quartier Trivalle. Wyglądała tak samo jak przed trzydziestu laty. Identycznie jak wówczas na progach zaniedbanych domów siedziały bose dzieciaki z gołymi głowami. Ściany z cegły i kamienia zdawały się pochylać, jakby je popychała gigantyczna dłoń czasu. Jakaś żebraczka o martwym, niewidzącym spojrzeniu, owinięta w dziurawe koce, wyciągnęła do niego sękatą dłoń. Nie zwrócił na nią uwagi.
Przeciął Place Saint-Gimer przed brzydkim nowym kościołem, zbudowanym przez pana Viollet-le-Duca. Oblepiła go chmara zabiedzonych psów i dzieciaków żebrzących o drobne albo oferujących swoje usługi w roli przewodnika czy posłańca. Pozornie nie zwracał na tę czeredę najmniejszej uwagi, ale gdy jeden z chłopców znalazł się zbyt blisko, skorzystał z okazji i metalową główką laski smagnął go po twarzy. Z rozciętej skóry pociekła krew. Urwisy rozpierzchły się na boki i zniknęły tak szybko, jak się pojawiły.
Dotarł do wąskiego zaułka po lewej, wiodącego w stronę wałów obronnych La Cite. Znał drogę doskonale. Bruk pokryty był śliskim biotem, wymieszanym z najróżniejszymi śmieciami dzielnicy biedoty: kawałkami papieru, odchodami zwierząt, gnijącymi warzywami, których nie chciały nawet zapchlone psy.
Doskonale wiedział, że zza okiennic obserwują go czarne oczy.
Zatrzymał się przed rozchwierutanym domkiem, w cieniu ściany. i mocno zastukał w drzwi laską. Jeżeli miał znaleźć Verniera i tę lafiryndę. musiał skorzystać z pomocy. Z usług człowieka, który mieszkał w tym domu. Nigdzie mu się nie śpieszyło i był cierpliwy. Zamierzał czekać tak długo, aż zdobędzie dowody, że Vernierowie są w okolicy.
Ktoś odsunął drewnianą klapkę na wizjerze.
W otworze ukazała się para przekrwionych oczu. Rozszerzyły się najpierw niedowierzaniem, potem strachem. Klapka opadła. Rozległ się zgrzyt odsuwanego rygla, chrobot przekręcanego klucza i wreszcie drzwi się otworzyły.
Constant wszedł do środka.
ROZDZIAŁ 53
DOMAINE DE LA CADE
Rozszalały wrzesień ustępował miejsca cichemu październikowi.
Minęły zaledwie dwa tygodnie od czasu, gdy Leonie wyjechała z Paryża, a przecież z trudem przypominała sobie rutynę tamtejszej codzienności. I, ku własnemu zdziwieniu, wcale nie tęskniła za dawnym życiem. Ani za widokami, ani za ulicami, ani nawet za towarzystwem matki czy sąsiadów.
Izolda i Anatol od dnia proszonej kolacji zdawali się zmieniać w oczach. Gospodyni zyskała spojrzenie niezmącone troską i choć najczęściej rano pozostawała w sypialni, cerę miała zdrową i promienną. W kolejnych dniach przychodziły szczere, serdeczne listy z podziękowaniami, stało się jasne, że Rennes-les-Bains dojrzało do zaproszenia wdowy po panu Lascombe w kręgi swojego towarzystwa.
Podczas tych spokojnych dni Leonie spędzała mnóstwo czasu na świeżym powietrzu, z zapałem zwiedzając posiadłość. Unikała tylko jednego miejsca: zaniedbanej ścieżki, prowadzącej do grobowca. Słońce i wczesne jesienne deszcze pomalowały świat w jaskrawe barwy, powlokły go żywą czerwienią, głęboką zielenią, gałęzie od spodu pociągnęły złotem, miedziane buki rozjarzyły szkarłatem, a janowce oblały koglem-moglem. W ciszy rozlegały się ptasie trele, od czasu do czasu zaszczekał jakiś pies w dolinie, zaszeleściło poszycie, gdy królik uciekał do nory. Tu i ówdzie stuknął kamień obluzowany stopą dziewczyny, niekiedy strzeliła gałązka. Chór cykad koncertował w drzewach, Domaine de la Cade roztaczała swoje wdzięki w pełnej krasie. W miarę jak czas oddalał od dziewczyny cienie i chłód grobowca, Leonie coraz bardziej zaprzyjaźniała się z posiadłością Lascombe'ów. I coraz trudniej było jej zrozumieć, dlaczego matka za dziecięcych lat nie czuła się tutaj dobrze. A jeśli rozumiała, wolała tego nie wiedzieć. Okolica emanowała spokojem.
Dni upływały przyjemnie, jeden podobny do drugiego. Ranki Leonie poświęcała malowaniu. Z początku zamierzała stworzyć cykl tradycyjnych krajobrazów, oddających charakter zmiennego pejzażu jesieni, lecz zachęcona nieoczekiwanym sukcesem malarskim w dzień proszonej kolacji, sa ma nie wiedząc kiedy, zmieniła koncepcje i przystąpiła do malowania serii portretów, podsuwanych przez blaknące wspomnienia – siedem postaci z tarota, które widziała w grobowcu. I zamiast prezentu dla matki komponowała pamiątkę z pobytu w Domaine de la Cade z myślą o Anatolu. W Paryżu, w różnych galeriach i muzeach, nigdy nie poruszały jej obrazy wielkich ulic i pięknie utrzymanych ogrodów ani uroki natury. Tutaj natomiast wytworzyło się jakieś powinowactwo między nią a drzewami czy widokami z okien. Do każdego portretu automatycznie dodawała w tle krajobraz z Domaine de la Cade.
Czasem praca szła bardzo łatwo, innym razem pędzel zatrzymywał się nad papierem. Le Mat przybrał cechy Anatola, jego wyraz twarzy, jego postać, jego koloryt. La Pretresse obdarzona została wdziękiem i elegancją, które w oczach Leonie łączyły się z ciotką Izoldą.
Le Diable. Jego nie próbowała malować.
Popołudniami czytała w swoim pokoju albo spacerowała z ciotką po ogrodach. Izolda, mówiąc o swoim małżeństwie, zawsze ważyła słowa, ale stopniowo Leonie dowiadywała się coraz więcej i z fragmentów rozmów poskładała dość kompletną historię.
Izolda dorastała na paryskich przedmieściach, pod opieką starszej krewnej, która traktowała ją jako bezpłatną osobę do towarzystwa. Odzyskawszy wolność w chwili śmierci ciotki, znalazła się jednak w nieszczególnej sytuacji materialnej. Szczęściem w wieku dwudziestu jeden lat objęła posadę u pewnego finansisty, a w zasadzie u jego żony, dawnej znajomej zmarłej ciotki; osoba ta straciła wzrok i potrzebowała kogoś do pomocy. Obowiązki Izoldy nie należały do trudnych: pisywała pod dyktando listy oraz wszelką inną korespondencję, czytała głośno gazety i najnowsze powieści, chodziła ze swoją pracodawczynią na koncerty i do opery. Wspominała tamten czas ze wzruszeniem, nie kryła sympatii dla finansisty i jego ociemniałej małżonki. Dzięki nim zyskała doskonałą znajomość kultury, socjety i couture. Nie powiedziała nigdy wyraźnie, dlaczego została odprawiona, Leonie jednak powiązała to ze wzmianką o niestosownym zachowaniu syna starszej pary.
O kwestiach dotyczących małżeństwa z Lascombe'em Izolda mówiła jeszcze mniej, mimo to było jasne, że ogromną rolę w zawarciu tego związku odegrały względy praktyczne. Zdecydowanie ważniejszy był interes niż miłość.