Leonie dowiedziała się także co nieco o incydentach, o których wspominał pan Baillard. Spowodowały ogromne zaniepokojenie w Rennes-les-Bains i z niewiadomych dla dziewczyny przyczyn łączone były z Domaine de la Cade. Izolda nie znała szczegółów, ale wiedziała, że w latach siedemdziesiątych odprawiano w lesie na terenie posiadłości w jakiejś zdekonse-krowanej kaplicy niestosowne ceremonie.
Dziewczyna pobladła, słuchając tych wieści. Od razu jej się przypomniały słowa pana Baillarda o tym, jak proboszcz Sauniere został wezwany, by uspokoić duchy. Chciałaby wiedzieć na ten temat więcej, lecz ciotka znała tę historię z drugiej ręki. usłyszała ją dłuższy czas po samych wydarzeniach, więc siłą rzeczy nie miała wiele do powiedzenia.
Przy innej okazji Izolda wspomniała to i owo na temat losów Jules'a. Mieszkańcy okolicy uważali go za samotnika. Od śmierci macochy i wyjazdu przyrodniej siostry nie szukał towarzystwa, a już zwłaszcza żony. Tymczasem w Rennes-les-Bains narastała podejrzliwość w stosunku do samotnego mężczyzny. Pytano, co się takiego stało, że jego siostra uciekła z majątku. A nawet zadawano sobie pytanie, czy rzeczywiście uciekła.
Gęstniejące plotki i rosnąca rezerwa mieszkańców w końcu zmusiły Lascombe'a do działania. Latem tysiąc osiemset osiemdziesiątego piątego roku nowy proboszcz parafii Rennes-le-Chateau, Berenger Sauniere, podpowiedział mu, że obecność kobiety w Domaine de la Cade zmieniłaby nastawienie okolicznych mieszkańców.
Za pośrednictwem wspólnego przyjaciela Lascombe poznał w Paryżu Izoldę. Od początku nie ukrywał, że byłoby mile widziane, a nawet pożądane, żeby nowa pani domu przez większą część roku pozostawała w mieście, rzecz jasna, na jego koszt, i przyjeżdżała do Rennes-les-Bains jedynie wówczas, gdy okaże się tam niezbędna.
W myślach Leonie pojawiło się pytanie, którego nie miała śmiałości zadać: Czy małżeństwo zostało skonsumowane?
Tak czy inaczej, była to historia całkowicie pozbawiona romantyzmu. I choć rozwiewała mnóstwo wątpliwości na temat małżeństwa wujostwa, jakie nasuwały się dziewczynie, nie tłumaczyła, o kim Jzolda mówiła, gdy używając najczulszych słów, tłumaczyła potęgę miłości. Wtedy, na tym pierwszym wspólnym spacerze, emanowała z niej namiętność niby z kart romansu. Widać było, że zaznała doświadczeń, o jakich Leonie mogła tylko marzyć.
Początek października był wyjątkowo spokojny, burze zapomniały o okolicy Rennes-les-Bains. Słońce świeciło jasno i przyjemnie grzało, lekka bryza poruszała cienie. To był szczęśliwy czas. Nic nie mąciło szczęścia mieszkańców Domaine de la Cade.
Jedynym cieniem na horyzoncie był brak wiadomości od matki. Cóż. Marguerite nie przepadała za prowadzeniem korespondencji, lecz tak całkowite milczenie było jednak zastanawiające. Anatol zapewniał Leonie, że list od matki przepadł razem z inną pocztą, gdy w burzliwą noc pod Limom wywrócił się wóz pocztowy. Naczelnik poczty poinformował ich, że stracili wtedy cały ładunek: listy, paczki, telegramy. Wszystko wpadło do rzeki Salz i odpłynęło z prądem.
Pod naciskiem siostry Anatol zgodził się – niechętnie że do matki napisze. Zaadresował list na rue de Berlin. Jeżeli du Pont musiał wrócić do Paryża, korespondencja trafi we właściwe ręce.
Leonie przyglądała się adresowaniu listu z dziwnym uczuciem. Gdy Anatol zaklejał kopertę i dawał ją chłopakowi, który miał zanieść przesył kę na pocztę w Rennes-les-Bains, opanował ją strach. Miała ochotę powstrzymać brata. Opanowała się jednak. Niepotrzebnie się bała. Nie było czego. Wierzyciele Anatola na pewno już go nie ścigali.
Jeden list nie może spowodować nic złego, mówiła sobie w duchu.
Pod koniec drugiego tygodnia października, gdy powietrze wypełniło się zapachem jesiennych ognisk i opadłych liści, podsunęła ciotce myśl, bv zajrzeli z wizytą do pana Baillarda. Albo zaprosili go do Domaine de la Cade. Niestety, ponoć pan Baillard niespodziewanie opuścił Rennes-les-Bains. Jego powrotu spodziewano się przed dniem świętego Marcina.
Dokąd pojechał? – spytała dziewczyna niezadowolona. Izolda rozłożyła ręce.
Nikt nie wie. Podobno gdzieś w góry, ale i tu nie ma pewności. Mimo wszystko Leonie chciała się wybrać do miasta. Choć Izolda
i Anatol nic byli tym pomysłem zachwyceni, w końcu skapitulowali. Wycieczkę zaplanowano na piątek, szesnastego października.
Spędzili w mieście bardzo mile przedpołudnie. Zajrzeli do Charles’a Denarnauda i wypili z nim kawę na tarasie Hotel de la Reine. Mimo całej jego bonhomie i serdeczności Leonie nadal nie potrafiła obdarzyć tego mężczyzny sympatią, a sądząc po zachowaniu Izoldy, pełnym rezerwy, choć doskonale poprawnym, wyczuwała, że ciotka ocenia go tak samo.
– Nie ufam temu człowiekowi – szepnęła w pewnej chwili dyskretnie. -Jest w nim jakiś fałsz.
Izolda jedynie uniosła brwi, ale to wystarczyło dla jasnego stwierdzenia, że się z dziewczyną zgadza.
Gdy wreszcie Anatol dał znak do wyjścia, obie podniosły się z ochotą.
– Postrzela pan ze mną w poniedziałek? – rzucił Denarnaud na odchodnym, ściskając dłoń Anatola. – Mamy zatrzęsienie sanglier w okolicy.
A na dzikach nie koniec. Ptactwa też nie zabraknie. Bekasy, gołębie, słonki, do koloru, do wyboru!
Anatolowi oczy rozbłysły.
– Z największą przyjemnością! Choć muszę uprzedzić, że więcej u mnie entuzjazmu niż umiejętności. Co gorsza, całkiem nie jestem przygotowany. Nie mam broni.
Denarnaud klepnął go w plecy.
– Załatwię panu broń i amunicję, pan zafunduje śniadanie.
– Umowa stoi – przystał Anatol ochoczo.
A Leonie, choć nadal nie mogła wykrzesać z siebie cieplejszych uczuć do Denarnauda, szczerze cieszyła się rozpromienioną twarzą brata.
– Kłaniam się drogim paniom rzekł Denarnaud. uchylając kapelusza. – Vernier, wobec tego do zobaczenia w poniedziałek. Wcześniej przyślę wszystko, co panu będzie potrzebne, jeśli pani Lascombe nie ma nic przeciwko.
Izolda skinęła głową.
– Bardzo proszę.
Nareszcie poszli.
Gdy spacerowali po mieście, Leonie nie mogła się oprzeć wrażeniu, że Izolda przyciąga uwagę ludzi. Nie było w ich spojrzeniach wrogości ani podejrzliwości, raczej ostrożność. Ciotka, ubrana w ciemne barwy, twarz miała do połowy przesłoniętą woalką. Aż dziwne, biorąc pod uwagę, że straciła męża przed dziewięcioma miesiącami. Mimo to nadal oczekiwano, iż będzie się pokazywała we wdowiej żałobie. W Paryżu okres ten był znacznie krótszy.
Niespodziewanie najważniejszym punktem wizyty w Rennes-les-Bains stał się dla Leonie przyjazd fotografa, który rozstawił swój warsztat pracy na Place du Perou. Robił zdjęcia, chowając głowę pod grubą czarną tkaniną, połączoną z aparatem zamontowanym na chwiejnym metalowym trójnogu. Przyjechał z Tuluzy. Miał za zadanie uwiecznić dla potomności życie codzienne miasteczek i wsi w Haute Vallee. Odwiedził już Rennes-le-Cha-teau, Couizę i Coustaussę. Po Rennes-les-Bains wybierał się do Esperazy oraz Quillan.
– Anatolu! – Leonie pociągnęła brata za rękaw. – Zróbmy sobie zdjęcie! Proszę cię! Na pamiątkę! Na prezent dla mamy!
Sama się zdziwiła, gdy do oczu napłynęły jej łzy. Po raz pierwszy od dnia, kiedy brat wysłał list, zatęskniła za matką.
Może ze względu na te emocje Anatol skapitulował. Usiadł na rozchwierutanym metalowym krześle, niepewnie ustawionym na bruku, położył laskę i cylinder na kolanach. Izolda, jak zwykle nieskazitelnie elegancka, lekko wsparła dłoń na jego ramieniu. Długie, smukłe palce, obciągnięte jedwabiem. Leonie, rozkosznie śliczna w samodziałowym żakiecie, ozdobionym mosiężnymi guzikami i oblamowanym atłasem, stanęła po prawej stronie brata – i uśmiechnęła się prosto do obiektywu.
– Zapamiętamy ten dzień na zawsze – orzekła, gdy już było po wszystkim.
Przed powrotem do Domaine de la Cade Anatol jak zwykle zajrzał na poste restante, a Leonie w tym czasie, chcąc się upewnić, czy Audric Bail-lard rzeczywiście wyjechał z miasteczka, wybrała się do jego skromnego domku. W kieszeni miała kartkę z nutami, znalezioną w grobowcu. Postanowiła mu ją pokazać. Zamierzała także opowiedzieć, że maluje wizerunki, które widziała w kapliczce.
I wypytam go o plotki dotyczące Domaine de la Cade, postanowiła.
Stukała w drzwi pomalowane na niebiesko uparcie, długo, jakby mogła ściągnąć pana Baillarda siłą woli. Wszystkie okiennice były zamknięte, skrzynki na kwiaty, otulone wojłokiem, czekały na pierwsze mrozy. Najwyraźniej dłuższy czas miało tu nie być nikogo.
Zapukała po raz ostatni.
Myślała o ostrzeżeniu pana Baillarda. O jego radzie, by nie szukała kart, by nie wracała do kaplicy. Spędziła w towarzystwie tego człowieka tylko jeden wieczór, a obdarzyła go całkowitym zaufaniem. Bardzo chciała Baillardowi powiedzieć, że choć od proszonej kolacji minęło już dużo czasu, nadal jest mu posłuszna.
Prawie całkowicie.
Nie wróciła do zapuszczonego lasu. Nie zrobiła nic, żeby się dowiedzieć czegoś więcej o dawnych dziwnych wydarzeniach. Co prawda, jeszcze nie odłożyła na miejsce książki wuja, ale do niej wcale nie zaglądała. Nawet jej nie otworzyła.
Choć było jej przykro, że nie zastała pana Baillarda w domu, umocniło się w niej postanowienie, by postępować w zgodzie z jego słowami. Przemknęło jej przez myśl, że inne zachowanie mogłoby się okazać niebezpieczne.
Odwróciła się od niebieskich drzwi i ujęła Izoldę pod ramię.
Jakieś pół godziny po powrocie do Domaine de la Cade, gdy wszystkie sprawy niecierpiące zwłoki zostały załatwione, Leonie włożyła nuty znalezione w grobowcu do schowka w stołku przy fortepianie. Pod zjedzoną przez mole kopię „Das Wohltemperierte Klavier". Wydało jej się znaczące, że choć tak długo nosiła kartkę przy sobie, ani razu nie spróbowała zagrać utworu.