Wieczorem, gdy zdmuchnęła świecę w sypialni, po raz pierwszy pożałowała, że do tej pory nie odniosła „Les Tarots" na miejsce. Czuła natarczywą obecność książki, choć przecież dobrzeją ukryła pod włóczką, nićmi i tasiemkami. Męczyły Leonie myśli o diabłach opanowujących ludzkie umysły, o dzieciach wykradanych z łóżeczek, o śladach pazurów na ziemi i na kamieniach, świadczących o uwolnieniu jakiegoś potężnego zla. Pogrążyła się w niespokojnym śnie.
W środku nocy przebudziła się raptownie, przytłoczona obrazem ośmiu figur z kart tarota. Zapaliła świecę, by wystraszyć duchy i zjawy. Nie zamierzała dać się wciągnąć w ich grę.
Ponieważ teraz już rozumiała naturę ostrzeżenia pana Baillarda. Duchy tego miejsca się do niej zbliżały. Nie powinna im ułatwiać zadania.
ROZDZIAŁ 54
Piękna pogoda utrzymała się do czwartku, dwudziestego października. Tamtego dnia stalowoszare niebo zawisło nisko nad horyzontem, a wilgotna mgła objęła Domaine de la Cade chłodnymi palcami. Z drzew zostały tylko cienie, powierzchnia jeziora się zmarszczyła, a jałowiec i krzewy ro-dodendronu kłaniały się porywistemu wiatrowi z południowego zachodu.
Leonie bardzo była rada, że aura zaczęła grymasić dopiero następnego dnia po myśliwskiej wyprawie brata. Polowanie w towarzystwie Charles'a Denarnauda odbyło się jeszcze bez deszczu. W poniedziałek Anatol wyszedł z domu o świcie. Przez ramię miał przewieszone brązowe, skórzane etui a fusil, o wypolerowanych sprzączkach, błyszczących w słońcu. W środku – pożyczoną broń. Wrócił późnym popołudniem z naręczem gołębi grzywaczy, opalony i z oczyma rozjarzonymi gorączką strzelania.
We wtorek lało jak z cebra, więc i polowanie wyglądałoby zupełnie inaczej, z pewnością okazałoby się znacznie mniej pociągającą rozrywką.
Po śniadaniu Leonie zajęła chaise longue w pokoju dziennym i zatonęła w lekturze opowiadań pani Oliphant. W pewnym momencie dostarczono pocztę. Słyszała odgłos otwieranych drzwi, szmer powitań, kroki służącej na płytkach w holu, zbliżające się do gabinetu.
Nieubłaganie nadciągał jedenasty listopada, dzień świętego Marcina, czas bardzo intensywnej pracy w życiu każdego gospodarza, ponieważ właśnie wtedy należało zamknąć wszelkie roczne podsumowania, a w niektórych majątkach dokonać eksmisji. Według wyjaśnień Izoldy, właśnie tego dnia ustalało się czynsze na nadchodzący rok, a ona jako właścicielka posiadłości musiała wypełnić swoje zadanie. W zasadzie bardziej polegało ono na słuchaniu rad zarządcy niż osobistym podejmowaniu decyzji, ale tak czy inaczej, ciotka spędziła w gabinecie dwa poranki z rzędu.
Dziewczyna wróciła do lektury. Kilka chwil później usłyszała głośniejszą rozmowę, a następnie całkiem obcy dźwięk gabinetowego dzwonka. Zdziwiona odłożyła książkę i w samych tylko pończochach podeszła do drzwi. Uchyliła je lekko, akurat na czas, by zobaczyć Anatola pędzącego Po schodach i znikającego w gabinecie.
Wystawiła głowę za framugę.
– Anatolu! – zawołała. – Są wieści z Paryża?
Najwyraźniej nie usłyszał, ponieważ nie odpowiedział, tylko zatrzasnął za sobą drzwi.
Cudownie, nie ma co.
Odczekała jeszcze chwilę, rozglądając się po korytarzu, ale skoro nic więcej się nie stało, wróciła do czytania.
Minęło pięć minut, potem dziesięć. I następne pięć. Dziewczyna wpatrywała się w drukowane słowa, lecz myślami błądziła gdzie indziej.
O godzinie jedenastej Marieta przyniosła tacę z kawą. Rozstawiła zastawę na stole. Trzy filiżanki, jak zwykle.
– Mój brat i ciotka przyjdą tutaj?
– Nic mi nie wiadomo, żeby miało być inaczej, madomaisela. W tej samej chwili Anatol i Izolda pojawili się w progu.
– Witaj, petite – powiedział. Oczy mu błyszczały.
– Słyszałam jakieś poruszenie! – Leonie zerwała się na równe nogi. -
Czy przyszły wieści z Paryża?
Anatol spochmurniał.
– Niestety, nie. Nadal nie ma nic od mamy.
– Wobec tego… co się właściwie stało? – spytała, dopiero teraz zwróciwszy uwagę, że ciotka także wygląda na podekscytowaną. Nie tylko miała błyszczące oczy, ale wręcz zaczerwienione policzki.
Podeszła do Leonie, ścisnęła ją za rękę.
– Dziś rano otrzymałam z Carcassonne list, na który czekałam. Anatol stanął przed kominkiem, ręce założył za plecami.
– Zdaje mi się, że Izolda obiecywała jakiś koncert…
– Jedziemy! – ucieszyła się Leonie. Ucałowała ciotkę z dubeltówki. -
Jak ja się cieszę!
Anatol zaśmiał się głośno.
– Mieliśmy nadzieję, że będziesz zadowolona. Pora roku nie jest najodpowiedniejsza na taką podróż, ale w tym względzie nie mamy wielkiego wyboru.
– Kiedy jedziemy? – zapytała dziewczyna, przenosząc wzrok z jednego na drugie.
– Ruszamy w czwartek z samego rana. Izolda posłała już wiadomość do kancelarii prawnej, ma tam być o drugiej. – Przerwał, rzucił pani domu badawcze spojrzenie, które nie umknęło uwagi Leonie.
Serce zabiło jej mocniej.
Ciekawe, co więcej ma mi do powiedzenia, pomyślała.
– Widzisz, jest jeszcze jedna sprawa, którą powinniśmy omówić. Izolda
zaproponowała, żebyśmy zostali tu nieco dłużej. Może nawet do Nowego
Roku. Jak się na to zapatrujesz?
Zdumiona dziewczyna patrzyła na brata bez słowa. W pierwszej chwili wcale nie wiedziała, co właściwie ma myśleć o takiej propozycji. Czy uroki wiejskiego życia zbledną, jeśli staną się codziennością na dłużej?
– Ale… ale co z twoją pracą? Czy w magazynie dadzą sobie radę bez ciebie tak długo? A twoje inne interesy? Nie powinieneś trzymać ręki na pulsie? Pańskie oko konia tuczy…
– Jakoś sobie beze mnie poradzą jeszcze przez pewien czas – rzucił Anatol lekko. Wziął z rąk Izoldy filiżankę.
– A co z mamą? – spytała Leonie, nagle zaniepokojona wizerunkiem ślicznej, eleganckiej postaci, siedzącej samotnie w salonie przy rue de Berlin.
– Myślałem o tym, żeby i ją tutaj zaprosić – powiedział Anatol. -Oczywiście, pod warunkiem, że du Pont zdoła się bez niej obejść.
Leonie utkwiła w bracie osłupiałe spojrzenie.
On chyba nie wierzy w to, co mówi. Przecież mama za nic w świecie nie opuści Paryża. A tym bardziej nie przyjedzie tutaj!
– Nie przypuszczam, żeby generał sobie tego życzył. – Uznała za stosowne od razu stworzyć odpowiednie tło dla nieuchronnej odmowy.
– Ale, ale, moja petite, może ty po prostu masz już dosyć wiejskiego życia w towarzystwie brata? – Objął siostrę ramieniem. – I sama myśl o kolejnych tygodniach w tych warunkach napawa cię przerażeniem?
Jakiś czas trwała cisza, która mogła poprowadzić w dowolną stronę. Potem Leonie zachichotała, wreszcie zaśmiała się głośno.
– Niemożliwy jesteś! Oczywiście, że chcę zostać dłużej. Bardzo chcę!
Niczego nie chcę bardziej, tylko że…
– Tylko że? – powtórzył Anatol szybko. Spoważniała, rozłożyła ręce.
– Brakuje mi wiadomości od mamy. Anatol odstawił filiżankę, zapalił papierosa.
– Mnie także – przyznał cicho. – Jestem pewien, że tak miło spędza czas, iż nie znalazła sposobności, by do nas napisać. Trzeba też pamiętać, że mój list może został przesłany do Marne, więc to także musi potrwać.
– Chyba już wrócili do Paryża? – zdziwiła się Leonie.
– Może tak, może nie. Trudno cokolwiek powiedzieć na pewno. – Pokręcił głową, zamyślony. W końcu podniósł wzrok na siostrę. – Ale projekt wycieczki do Carcassonne ci się podoba?
– Bardzo.
– To dobrze. Wobec tego w czwartek rano pojedziemy pociągiem z Cou-izy. Courrier publique rusza z Place du Perou o piątej.
– Jak długo zostaniemy w mieście?
– Dwa dni, może trzy.
Leonie nie zdołała ukryć zawodu.
– Strasznie krótko!
– Wystarczająco.
Z uśmiechem popatrzył na Izoldę. Wymienili spojrzenia, tym razem wcale się nie kryjąc z uczuciami.
ROZDZIAŁ 55
Środa, 21 października 1891
Twarze kochanków oświetlała tylko jedna świeca.
– Powinieneś już wracać do siebie – zauważyła Izolda. – Zrobiło się
późno.
Anatol założył ręce za głowę, jednym gestem wyrażając swój pogląd na tę sprawę.
Wszyscy już dawno w łóżkach – rzekł beztrosko.
Nie wiedziałam, że można być tak szczęśliwym. – Izolda uśmiechnęła się. – Nie wierzyłam, że dane nam będzie żyć razem, tutaj… – Jej uśmiech zbladł. Dłoń odruchowo uniosła się do szyi. – Boję się, że to nie potrwa długo.
Anatol pochylił się, pocałował zranioną skórę. Nawet teraz czuł, że Izolda wolałaby usunąć się spod dotyku jego warg. Blizna wiecznie przypominała jej o krótkim i gwałtownym związku z Victorem Constantem.
Dopiero po kilku miesiącach znajomości, i juz po śmierci męża, pokazała się Anatolowi bez zwyczajowej stójki lub naszyjnika zakrywającego brzydką, czerwoną bliznę. A jeszcze następnych parę tygodni minęło, zanim ją przekonał, by mu opowiedziała, skąd się wzięło to okaleczenie.