– Wiem, jak to wygląda. Wiem, że wydaje się śmieszne. Ale zastanów się, masz innego kandydata?
Meredith pokręciła głową.
– Powiedziałeś policji?
– Niezupełnie w ten sposób, ale zażądałem, żeby dokumenty zostały zbadane przez gendarmerie nationale.
– Co to znaczy?
– Gendarmerie nationale prowadzi sprawy przestępstw. Na razie śmierć mojego ojca jest zakwalifikowana jako wypadek drogowy. Ale jeśli znajdę jakikolwiek dowód, wiążący to zdarzenie z Julianem, będę mógł skłonić policję do nowego spojrzenia na sprawę. Przekrzywił głowę. – Moim zdaniem, miałabyś większe szanse w rozmowie z O'Donnel niż ja.
Meredith odchyliła się na oparcie. Czyste szaleństwo. A Hal w to wszystko wierzy. Współczuła mu, lecz jednocześnie była przekonana, że nie ma racji. Musiał znaleźć kozła ofiarnego, skanalizować gniew i poczucie straty. Sama wiedziała z własnego doświadczenia, że niezależnie od tego, jak fatalna okazuje się prawda, niewiedza jest znacznie gorsza. Dopiero gdy człowiek pozna całą prawdę, może się z nią pogodzić, zostawić przeszłość za sobą i zacząć normalnie żyć.
– Meredith?
Uświadomiła sobie, że Hal czeka na odpowiedź.
– Wybacz. Zamyśliłam się.
– Mogłabyś z nią porozmawiać? Milczała niezdecydowana.
– Bardzo mi na tym zależy – podkreślił. W końcu pokiwała głową.
– Chyba tak. Tak.
Hal odetchnął z ulgą.
– Dziękuję.
Pojawił się kelner i od razu atmosfera uległa zmianie, wreszcie zaczęła przypominać normalną randkę. Oboje zamówili steki, Hal wybrał butelkę miejscowego czerwonego wina, a potem jakiś czas siedzieli, zerkając na siebie, wymieniając półuśmiechy i zastanawiając się, co dalej.
Pierwszy przerwał ciszę Hal.
– No i tak. – Odchrząknął. – Dość gadania o moich problemach. Może mi teraz opowiesz, po co naprawdę tu przyjechałaś?
Meredith osłupiała.
– Słucham?
– Przecież nie z powodu biografii Debussy'ego. A przynajmniej nie tylko z tego powodu.
– Skąd ten pomysł? – spytała szybciej, niż zamierzała.
Trochę zmieszany spuścił wzrok.
– Po pierwsze, to, czym się dzisiaj interesowałaś, nie miało chyba nic wspólnego z Lilly Debussy. Bardziej cię zajmowała historia regionu, samo Rennes-les-Bains i jego mieszkańcy. – Widząc minę Meredith, pokazał w uśmiechu wszystkie zęby. – Zauważyłem też, że zniknęła fotografia, która jeszcze niedawno wisiała nad fortepianem. Ktoś ją sobie pożyczył.
– Dlaczego uważasz, że to ja ją wzięłam?
– Dziś rano jej się uważnie przyglądałaś, więc… – Uśmiechnął się przepraszająco. – No i jeszcze kwestia mojego stryja. Może się mylę, ale mam nieodparte wrażenie, że jesteś tu, żeby go skontrolować. Nie przepadacie za sobą, to widać od pierwszego rzutu oka.
Zawahał się i umilkł.
– Uważasz, że przyjechałam sprawdzać twojego stryja? Chyba żartujesz!
– Właściwie to nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Tak sobie teoretyzowałem.
Meredith upiła łyk wina.
– Nie chciałem cię obrazić.
Uciszyła go podniesieniem ręki.
Jedną chwileczkę. Chciałabym się upewnić, czy dobrze zrozumiałam. Nie wierzysz, że wypadek, w którym zginął twój ojciec, był rzeczywiście wypadkiem. Twoim zdaniem sfałszowano wyniki badań, a samochód został zepchnięty z drogi…
W zasadzie…
Podejrzewasz, że stryj był zamieszany w śmierć twojego taty. Zgadza się.
– Kiedy tak to ujęłaś, brzmi jakoś…
Meredith mówiła coraz głośniej.
– I z jakichś kompletnie dla mnie niezrozumiałych powodów doszedłeś
do wniosku, że ja też jestem w to zamieszana. Tak? To kim ja jestem,
szpiegiem amatorem? Jakąś Nancy Drew?
Zamilkła i przyglądała się Halowi bez słowa.
Miał tyle przyzwoitości, że zrobiło mu się nieswojo.
– Nie chciałem cię urazić – zapewnił. – Tylko, widzisz, w kwietniu, po tej rozmowie, o której ci przedtem wspominałem, tata dał mi do zrozumienia, że nie podoba mu się sposób prowadzenia interesów przez Juliana i zamierza coś w związku z tym zrobić.
– W takim razie powinien ci powiedzieć otwarcie i od początku do końca, o co chodzi. Przecież jeżeli istniały jakieś problemy, dotyczyły również ciebie.
– Mój tata nie był taki. Nienawidził plotek. W życiu by nic nie wspomniał ani mnie, ani nikomu innemu, dopóki by nie zyskał absolutnej pewności. On naprawdę uważał, że człowiek jest niewinny, dopóki mu się nie udowodni winy.
– No dobrze – odparła Meredith po krótkim zastanowieniu. – Rozumiem. Jesteś przekonany, że coś się między nimi nie układało.
– Tak. I na dodatek głowę bym dał, że to było coś poważnego, naprawdę duży kaliber. Jakaś sprawa związana z Domaine de la Cade, z historią majątku, nie tylko z pieniędzmi. – Rozłożył ręce. – Wiem, że to mało klarowne, ale naprawdę nie znam żadnych konkretów.
– Tata ci nic nie zostawił? Żadnych notatek? Może jakiś folder z informacjami?
– Nic, kompletnie. Uwierz mi, szukałem bardzo starannie.
– Dodałeś dwa do dwóch i wyszło ci, że tata mógł nająć kogoś, kto miał się bliżej przyjrzeć stryjowi. – Pokręciła głową. – Trzeba mnie było po prostu spytać. – Poczuła złość, choć nie do końca wiedziała dlaczego.
– Przyszło mi to do głowy dopiero dzisiaj po południu. Meredith założyła ręce na piersi.
– Czyli nie z tego powodu zaczepiłeś mnie wczoraj w barze?
– Pewnie, że nie! – wydawał się szczerze przestraszony.
– Więc dlaczego? Hal poczerwieniał.
– Rany, Meredith, no coś ty. Przecież wiesz. Tym razem ona spiekła raka.
ROZDZIAŁ 66
Hal uparł się, że zapłaci za nich oboje, a Meredith, obserwując, jak podpisuje rachunek, zastanowiła się, czy stryj faktycznie każe mu pokryć należność. W końcu, formalnie rzecz biorąc, Hal był właścicielem polowy hotelu. Raptem znów zaczęła się o niego martwić.
Wyszli z restauracji. Ramię w ramię przeszli przez hol, a u podnóża schodów Hal wziął Meredith za rękę. W milczeniu weszli na piętro. Była zupełnie spokojna. Nie miała żadnych wątpliwości. Nie musiała się zastanawiać, czy aby na pewno tego chce. Czuła się po prostu dobrze. Nie dyskutowali, dokąd pójdą. Pokój Meredith był pod każdym względem właściwszy.
Dotarli na koniec korytarza, nie napotkawszy żadnych innych gości. Dziewczyna przekręciła klucz w zamku i pchnęła drzwi. Weszli do środka, nadal trzymając się za ręce. Smugi białego światła jesiennej pełni rysowały proste wzory na podłodze, zapalały blaski w lustrze, a także w szybce, za którą tkwiło zdjęcie Anatola i Leonie Vernierów oraz Izoldy Lascombe.
Meredith sięgnęła do kontaktu.
– Nie zapalaj – poprosił Hal.
Przyciągnął dziewczynę do siebie. Pachniał tak jak w Rennes-le-Cha-teau, wełną i mydłem.
Pierwszy pocałunek, naznaczony śladem czerwonego wina, był miękki i delikatny, trochę jakby próbny, znak przyjaźni przeradzającej się w coś innego, coś bardziej żarliwego. Meredith natychmiast straciła spokój i opanowanie, ogarnęła ją namiętność. Fala gorąca ruszyła w górę od stóp, przez uda, do brzucha, a potem rozpaliła nawet wnętrza dłoni i ogłuszyła dziewczynę szumem krwi w głowie.
Hal nachylił się lekko i jednym płynnym ruchem wziął Meredith na ręce. Klucz wypadł jej z dłoni, odbił się od podłogi i zatonął w grubym dywanie.
– Jaka ty jesteś leciutka! – wyszeptał Hal, całując ją w szyję.
Ostrożnie posadził Meredith na łóżku, potem usiadł obok, jak bohater popołudniowego hollywoodzkiego przedstawienia, pilnowany przez cenzora.
– Nie wiem, czy ty… – zająknął się i zaczął od początku. – Jesteś pewna, że chcesz…
Meredith położyła mu palec na ustach.
– Ciiicho.
Podciągnęła nogi pod siebie. Wolno, guzik za guzikiem rozpięła bluzkę, potem wzięła Hala za rękę – gestem wyrażającym na wpół zaproszenie, na wpół polecenie. Najpierw zapadła kompletna cisza, potem pokój cętkowany srebrnym blaskiem rozbrzmiał przyśpieszonym oddechem młodego mężczyzny. Siedząc po turecku, pochyliła się i pocałowała go. Fala czarnych włosów spadła jej na twarz. Wreszcie byli równego wzrostu.
Hal zaczął ściągać sweter, ale kiedy Meredith wsunęła dłonie pod bawełnianą koszulkę, zaplątał się w ubraniu. Zaśmiali się oboje, trochę skrępowani.
Meredith nie miała żadnych wątpliwości. Robiła rzecz naturalną i najwłaściwszą. Od przyjazdu do Rennes-les-Bains trwała zawieszona poza czasem. Wystąpiła z ram swojego normalnego życia, z formy osoby zawsze świadomej skutków każdego zachowania, znalazła się w miejscu, gdzie obowiązywały zupełnie inne reguły.
Wstała, pozbyła się ostatniej sztuki garderoby.
– Oooo! – powiedział Hal. On też się podniósł.
Podeszła do niego, przytulili się, wsiąkli w siebie nawzajem, poufale, serdecznie. Czuła, jak bardzo jej pragnie, a przecież czekał, żeby to ona dyktowała tempo. Wobec tego wzięła go za rękę i pociągnęła pod kołdrę, na płócienne chłodne prześcieradła, wchłaniające gorąco ich ciał. Przez dłuższą chwilę leżeli obok siebie, jak rycerz i jego dama na kamiennym grobowcu. Wreszcie Hal uniósł się na łokciu i pogłaskał ją po włosach.