Выбрать главу

Oddychała szybko i płytko. Zacisnęła dłonie na kołdrze. A w innym świecie chwyciła za chłodną metalową klamkę. Otworzyła drzwi. Weszła na kamienny stopień.

Cisza. Ani jednego ptasiego trelu, żadnych szeptów. Stała w jakiejś kaplicy. Wysoki sufit, kamienna podłoga, ołtarz i okna z witrażami. Na ścianach obrazy, znajome postaci, wizerunki z kart. Grobowiec. W absolutnej ciszy. Tylko echo jej kroków burzyło martwotę. Dopiero po chwili w powietrzu zrodził się szmer. Narastał, aż zmienił się w głosy, potem krzyki w ciemnościach. Ukryte za ciszą. Wreszcie – śpiew.

Gdy szła, powietrze się rozdzielało, jakby niewidoczne duchy, zagubione w świetle, robiły jej miejsce. Całe wnętrze wstrzymało oddech, mierząc czas ciężkimi uderzeniami jej serca.

Szła, aż się znalazła przed ołtarzem, przed czterema oknami przy ośmiokątnej apsydzie. W środku czarnego kwadratu, zaznaczonego na podłodze. W rogach widniały cztery litery.

– Pomóż mi, szepnęła w duchu.

Był tam ktoś jeszcze. W ciemności i ciszy coś się poruszało. Powietrze wokół dziewczyny drżało, nakładało się na siebie. Nic nie widziała, ale wiedziała, że ona tam jest. Żywa istota w sukni z powietrza. Spotkała ją już wcześniej. Pod mostem, na drodze, w Pokoju Żółtym. Powietrze, woda, ogień, a teraz i ziemia. Cztery kolory z talii tarota, zamykające w sobie wszelkie prawdopodobieństwo.

– Posłuchaj mnie. Usłysz mój głos.

Meredith opadła w spokój i bezruch. Niczego się nie bała. Nie była sobą. Stała na zewnątrz, zaglądając do środka. Widziała pokój całkiem wyraźnie. Usłyszała własny zaspany głos:

– Leonie?

Ciemność zyskała inną naturę, ruch powietrza wokół skrytej postaci niełedwie zmienił się w bryzę. Figura u stóp łóżka leciuteńko skinęła głową. Zsunął się kaptur, odsłaniając długie miedziane loki, sam kolor, pozbawiony substancji. Przejrzystą skórę. Zielone oczy. Forma bez materii. Długa czerwona suknia, osłonięta czarnym płaszczem. Kształt bez formy.

– Tak, Leonie.

Meredith usłyszała odpowiedź w myślach. Głos młodej dziewczyny, słowa z minionego czasu.

Znów coś się w pokoju zmieniło. Jakby przestrzeń odetchnęła z ulgą.

– Nie mogę zasnąć. Nie zasnę, póki mnie ktoś nie odnajdzie. Póki nie usłyszy prawdy, dotarły do niej słowa.

– Prawdy? O czym? – szepnęła Meredith.

Światło zaczynało się rozpraszać.

– O kartach. Karty znają prawdę.

Powietrze ruszyło strumieniem, światło się rozpadło, połysk czegoś, kogoś niknął. W ciemności pojawiło się zagrożenie, które Leonie powstrzymywała. Teraz ducha już nie było, w jego miejsce nadciągała niszczycielska siła. Niechętna, wroga. Zrobiło się zimno, chłód napierał na Meredith ze wszystkich stron. Niby w porannej mgle nad morzem pojawił się przykry zapach soli, ryby, dymu. Znów była w grobowcu. Chciała uciekać, choć nie wiedziała przed czym, od czego. Ruszyła do drzwi.

Coś pojawiło się za jej plecami. Czarna postać, dziwaczny stwór. Prawie czuła jego oddech na karku, obłoczki białej pary w lodowatym powietrzu. Kamienna nawa się wydłużała, drewniane drzwi oddalały, coraz mniejsze i nieosiągalne.

Raz, dwa, trzy, Baba-Jaga pa… trzy! Idę po ciebie!

Coś ją doganiało, nabierało szybkości w cieniach, gotowało się do skoku. Ruszyła biegiem na drżących nogach, strach dodawał jej sił. Buty ślizgały się na kamieniu. A tamten oddech, tuż za nią, blisko.

– Zaraz cię złapię!

Rzuciła się na drzwi, boleśnie łupnęła ramieniem we framugę. Stwór był tuż-tuż, czuła za sobą łaskotanie jego szczeciny, smród żelaza i krwi oblepił jej skórę, czoło i podeszwy stóp. Szarpała klamką, pchała drzwi i ciągnęła, nic z tego, nie ustępowały.

Zadudniła w nie pięściami. Nie obejrzy się za siebie, nie chce napotkać spojrzenia przerażających niebieskich oczu.

Nagle cisza wokół zyskała głębię. Meredith wiedziała, co teraz będzie: zaciśnie jej palce na szyi. Zimne, wilgotne dłonie. Wbije w skórę twarde szpony.

Owionął ją zapach morza, wciągnął w śmiertelną otchłań.

ROZDZIAŁ 68

– Meredith! Meredith! Spokojnie. Już dobrze. Jesteś bezpieczna.

Gwałtownie usiadła na łóżku. Z trudem walczyła o oddech. Miała napięte wszystkie mięśnie, każdy nerw. Zdrętwiały jej palce, kurczowo zaciśnięte na zmiętych prześcieradłach. Przez moment przygniatał ją potężny gniew, jakby wściekłość potwora wsiąkła w nią przez skórę.

– Meredith! Spokojnie! To ja!

Usiłowała się uwolnić, kompletnie zdezorientowana, dopiero po chwili uświadomiła sobie, że czuje ciepłą skórę, że miękkie, choć silne dłonie trzymają ją, lecz nie krzywdzą.

Hal. Uścisk zelżał.

– Coś ci się śniło – powiedział. – Już po wszystkim.

– Widziałam ją. Była tutaj i potem… potem on tu przyszedł i…

– Ciii… Już w porządku. Już dobrze.

Podniosła na niego wzrok. Wyciągnęła rękę i pogładziła go po twarzy.

– Przyszła tutaj. A za nią…

– Nikogo tu nie było. Zwykły koszmar i tyle. Już po wszystkim. Meredith rozejrzała się po pokoju, jakby ktoś mógł wyjść spomiędzy

cieni. To rzeczywiście był sen. I już minął. Pozwoliła się przytulić. Chłonęła ciepło Hala i jego siłę, poczucie bezpieczeństwa, spokojny oddech.

– Widziałam ją – mruknęła, tym razem do siebie.

– Kogo? – spytał szeptem. Nie odpowiedziała.

– Już wszystko w porządku – uspokoił ją cicho. – Śpij.

Pogłaskał ją, odgarnął grzywkę z czoła, tak samo jak Mary, kiedy strzegła jej przed koszmarami.

– Była tutaj – powtórzyła Meredith.

Strach wolno odchodził. Poddawał się, bezbronny wobec czułych gestów. Dziewczynie zaczęły ciążyć powieki, wreszcie zrobiło jej się ciepło.

Czwarta nad ranem.

Chmury przesłoniły księżyc, zapanowała ciemność. Kochankowie, ucząc się siebie nawzajem, usnęli przytuleni, osłonięci granatową czernią godziny przed brzaskiem.

CZĘŚĆ IX. Polana Październik – listopad 1891

ROZDZIAŁ 69

Piątek, 23 października 1891

Następnego ranka Leonie obudziła się z myślą o Victorze Constancie, podobnie jak wieczorem zasnęła.

Spragniona świeżego powietrza, ubrała się szybko i wyszła na spacer. Dookoła widziała ślady burzy z poprzedniego dnia. Wszędzie połamane gałęzie, opadłe liście, miotane wiatrem. Dzisiaj zapadła cisza, różowy świt wstawał świeży i jasny. A jednak nie. W oddali, nad Pirenejami, szary wał chmur burzowych szykował się do ataku.

Obeszła staw, zatrzymała się na cypelku, przyjrzała marszczonej wiatrem wodzie, po czym zawróciła do domu. Na trawnikach rąbek sukienki zebrał rosę. Stopy zostawiały niegłębokie ślady.

Otworzyła frontowe drzwi, weszła do holu, tupnęła kilka razy na szorstkiej wycieraczce, strząsając wodę z pantofli. Zsunęła kaptur, odpięła klamrę i powiesiła płaszcz na metalowym haku.

Idąc po czerwonych i czarnych płytkach w stronę jadalni, uświadomiła sobie, że ma nadzieję, iż Anatol jeszcze nie zszedł na śniadanie. Z jednej strony, martwiła się o Izoldę, ale z drugiej, ciągle była naburmuszona z powodu wcześniejszego powrotu z Carcassonne i nie miała najmniejszej ochoty być miła dla brata.

Otworzyła drzwi. W jadalni zastała jedynie pokojówkę, która ustawiała na metalowym trójnogu pośrodku stołu emaliowy dzbanek z kawą, ozdobiony czerwonymi i błękitnymi wzorami.

Na widok wchodzącej Marieta dygnęła.

– Madomaisela.

– Dzień dobry.

Leonie podeszła do swojego stałego miejsca na zwężonym końcu owalnego stołu i usiadła twarzą do drzwi. Jedna myśl nie dawała jej spokoju. Jeżeli zła pogoda w Carcassonne się utrzyma, wówczas patron hotelu nie zdoła Victorowi dostarczyć listu na Square Gambetta. Albo też, ze względu na ulewny deszcz, koncert zostanie odwołany. Nie miała jak się upewnić, czy pan Constant otrzyma jej wyjaśnienie, i wprawiało ją to w paskudny humor.

Dowiem się, jeśli do mnie napisze.

Westchnęła ciężko i rozłożyła na kolanach serwetkę.

– Czy mój brat już schodził na śniadanie? – zapytała służącą.

– Nie, madomaisela, panienka jest pierwsza.

– A jak się czuje ciotka? Lepiej?

Dziewczyna milczała chwilę, potem odezwała się przyciszonym głosem, jakby powierzała gościowi wielki sekret.

– Panienka nie wie? Madama w nocy czuła się tak źle, że senher Anatol musiał posłać do miasta po doktora.

– Co takiego?! – Leonie wstała. – Nic nie wiedziałam. Już do niej idę.

– Lepiej nie – zatrzymała ją Marieta. – Pół godziny temu madama wreszcie zasnęła. Śpi jak dziecko.

Dziewczyna usiadła na powrót.

– Co powiedział lekarz? Doktor Gabignaud, jak rozumiem?