– Są w domu? – spytała szybko.
– Proboszcz Sauniere błagał twojego wuja, by zniszczył karty, by je spalił i popiół rozsypał na cztery strony świata, żeby już nikt nigdy ich nie użył. I z grobowcem radził uczynić to samo. – Baillard pokręcił głową. -Ale Jules Lascombe był uczonym. Proboszcz nie umiałby się wyrzec Boga, a uczony nie potrafi zniszczyć czegoś tak starego.
– Czy karty znajdują się na terenie posiadłości? Na pewno nie ma ich w grobowcu.
– Są bezpieczne – rzekł Baillard. – Ukryte tam, gdzie płynie sucha rzeka, w miejscu ostatniego spoczynku starożytnych królów.
Ale w takim razie…
Audric Baillard położył palec na ustach.
– Powiedziałem ci to wszystko, panienko, by pohamować twoje badawcze zapędy. A nie po to, by rozbudzić w tobie ciekawość. Rozumiem, jak bardzo pociąga cię ta historia, jak usilnie chcesz pojąć losy swojej rodziny i wypadki, które nimi powodowały. Muszę jednak powtórzyć ostrzeżenie, które już ode mnie usłyszałaś: Nic dobrego nie wyjdzie z poszukiwania kart, szczególnie w czasie, gdy tak łatwo zakłócić równowagę.
– Jak to? Nie rozumiem, co pan ma na myśli? Listopad?
Z wyrazu jego twarzy domyśliła się od razu, że nie usłyszy więcej wyjaśnień. Niecierpliwie postukała nogą w podłogę. Miała jeszcze tyle pytań! Zaczerpnęła powietrza, lecz nie zdążyła się odezwać, pan Baillard ją uprzedził.
– Wystarczy – powiedział.
Przez otwarte okno napłynęło wołanie dzwonu z kościółka Saint-Celse et Saint-Nazaire. Południe. Pojedyncza nuta. odznaczająca połowę dnia.
Ładne rzeczy!
Leonie natychmiast wróciła myślami do teraźniejszości. Jak mogła tak kompletnie zapomnieć o swoich ważnych planach? Zerwała się na równe nogi.
– Proszę mi wybaczyć, zabrałam panu zbyt wiele czasu. – Naciągnęła
rękawiczki. – I zapomniałam o własnych obowiązkach. Bureau de poste…
Jeśli się pośpieszę, może jeszcze…
Chwyciwszy kapelusz, żwawo ruszyła ku drzwiom. Audric Baillard. jak zwykle nienagannie elegancki, także się poderwał. Jeśli pan się zgodzi, chętnie zajrzę innym razem. Au reroir.
– Oczywiście, madomaisela. Cała przyjemność po mojej stronie.
Dziewczyna kiwnęła mu ręką i wypadła z pokoju. Szybko przebiegła korytarz i otworzywszy frontowe drzwi, znalazła się na ulicy. Audric Bail-lard został sam we wnętrzu przesyconym spokojem, pogrążony w zamyśleniu.
Z cieniów domu wynurzył się chłopiec, zamknął za gościem drzwi.
Baillard usiadł w fotelu.
– Si es atal es atal – mruknął w dawnym języku. Co ma być, to będzie. – Ale wolałbym, aby temu dziecku zostało to oszczędzone.
ROZDZIAŁ 73
Leonie biegła rue de l'Hermite, wygładzając rękawiczki na nadgarstkach i mocując się z guziczkami. Skręciła gwałtownie w prawo; jeszcze parę kroków wzdłuż ściany budynku poczty i będzie na miejscu.
Niestety, podwójne drewniane drzwi były zamknięte na głucho. Uderzyła w nie pięścią.
– Halol S'il vousplaitl – Dopiero trzy minuty po dwunastej. Na pewno ktoś tam jeszcze jest! – II y a quelquuril Cest vraiment important! – Tak, to naprawdę ważne. Czy ktoś tam jest?
Żadnego znaku życia. Zastukała i zawołała jeszcze raz, lecz nikt się nie pojawił. Natomiast z okna po drugiej stronie ulicy wychyliła się podenerwowana jejmość z dwoma siwymi warkoczami. Kazała jej przestać hałasować.
Dziewczyna przeprosiła. Uświadomiła sobie, że zachowała się rzeczywiście niemądrze, ściągając na siebie uwagę. Jeżeli faktycznie był do niej list od pana Constanta, musiał jeszcze zaczekać. Z całą pewnością nie mogła zostać w Rennes-les-Bams do czasu, aż po południu poczta zostanie otwarta na nowo. Będzie musiała wrócić przy innej okazji.
Targały nią sprzeczne emocje. Z jednej strony, była na siebie wściekła, że nie załatwiła najważniejszej sprawy, z którą przyjechała do miasta. Z drugiej, miała wrażenie, jakby ktoś jej zawiesił wykonanie wyroku.
Przynajmniej się nie dowiedziałam, że pan Constant nie napisał, pocieszała się.
Pokrętne wytłumaczenie podniosło ją na duchu.
Zeszła nad rzekę. Daleko, po lewej, widziała pacjentów uzdrowiska, siedzących w żelazistej wodzie bains forts. Za nimi stały rządkiem pielęgniarki w białych fartuchach i szerokich czepkach, przywodzących na mysi ptaki z rozłożonymi skrzydłami.
Przeszła na drugi brzeg i całkiem łatwo znalazła ścieżkę, którą pierwszego dnia poprowadziła ich Marieta. Las bardzo się zmienił. Niektóre drzewa straciły liście, poddały się jesieni i gwałtownym burzom. Ziemi? pokrywał miękki kobierzec w barwach złota, bordo i miedzi. Leonie przystanęła na moment, myśląc o swoich akwarelkach. Le Mat ciągle jeszcze nie miał tła, może by mu ofiarować bogate, nasycone barwy jesiennego lasu?
Szła coraz wyżej, otulona miękkim rękawem wiecznie zielonych roślin. Na ścieżce i po obu jej stronach coraz więcej było patyków, obtrąconych gałęzi, luźnych kamieni, szyszek i lśniących brązowych kasztanów. Zatęskniła za domem. Za matką. Za tradycyjnymi, październikowymi spacerami po Parc Monceau, gdzie zbierali owoce kasztanowców. Przypomniały jej się jesienie z dzieciństwa.
Rennes-les-Bains zostało w dole. Przyśpieszyła kroku. Choć miasto było ciągle niedaleko, nie mogła się oprzeć wrażeniu, że weszła w dziką głuszę. Drgnęła, gdy jakiś ptak poderwał się do lotu, ciężko bijąc skrzydłami. Zaśmiała się nerwowo. To tylko gołąb. Skądś z daleka dobiegły ją odgłosy strzałów. Ciekawe, czy Charles Denarnaud był pośród myśliwych.
Przyśpieszyła kroku i wkrótce znalazła się przy ogrodzeniu majątku. Gdy ujrzała tylną furtę, poczuła niekłamaną ulgę. W każdej chwili spodziewała się zobaczyć pokojówkę z kluczem.
– Marieta!
Odpowiedziało jej tylko echo. Cisza mówiła wyraźnie: nikogo tu nie ma.
Leonie ściągnęła brwi. Dziwne. Przecież Pascal sam zaproponował… A Marieta, choć trzpiotka, polecenia wykonywała, jak jej nakazano.
Może znudziło się dziewczynie czekać?
Leonie chwyciła za furtę, potrząsnęła. Zamknięta.
Zagniewana i rozzłoszczona, wsparła ręce na biodrach.
Nie miała najmniejszej ochoty iść aż do głównego wejścia. Cały ranek biegała po sklepach, wycieczka ścieżką pod górę też zrobiła swoje.
Musi być przecież inny sposób.
Na pewno znajdzie się jakaś dziura w ogrodzeniu. O posiadłość dbała tak niewielka grupka służby, że płot nie mógł być utrzymany w idealnym porządku.
Popatrzyła w lewo, potem w prawo, próbując zdecydować, gdzie lepiej szukać odpowiedniego miejsca. W końcu uznała, że w najgorszym stanie musi być część ogrodzenia najbardziej oddalona od domu. Wobec tego poszła na wschód. W razie czego po prostu okrąży posiadłość, idąc wzdłuż płotu.
Ruszyła żwawym krokiem, zaglądając przez żywopłot, odsuwając dzikie róże i omijając kolczaste gęstwiny krzaków jeżyn. Kute żelazo blisko furty było, niestety, w bardzo przyzwoitym stanie, ale jak pamiętała z pierwszego dnia w Domaine de la Cade, dalej widać było oznaki zaniedbania.
Nie minęło pięć minut, a już znalazła dziurę w ogrodzeniu. Zdjęła kapelusz, przykucnęła i prześliznęła się na drugą stronę. Co za ulga! Strząsnęła z żakietu liście i kolce, strzepnęła zaschłe błoto z kraju spódnicy i z nową energią ruszyła przed siebie, zadowolona, że jest już niedaleko celu.
Teren tutaj był bardziej stromy, dach z gałęzi ciemniejszy i gęściejszy niż gdzie indziej. Szybko zdała sobie sprawę, że trafiła do bukowego lasu i jeśli nie zachowa ostrożności, droga może ją poprowadzić obok grobowca.
Hm… A czy była inna trasa?
Co kilka chwil trafiała na skrzyżowanie ścieżek, jeden zagajnik przypominał drugi, więc mogła się kierować tylko słońcem, a ono – w cieniu drzew – także nie było wiarygodnym przewodnikiem. Mimo wszystko uznała, że jeśli będzie cały czas szła w jedną stronę, w końcu trafi na parkowe trawniki, otaczające dom. Miała jedynie nadzieję, że nie przyjdzie jej mijać grobowca.
Przecięła jakiś stok, trzymając się niknącej dróżki, która wyprowadziła ją na polanę. Nagle, między drzewami, dostrzegła zbocze po drugiej stronie Aude. Miejsce szczególne, które wskazał jej Pascal. Uświadomiła sobie, że wszystkie charakterystyczne punkty krajobrazu, obciążone diabelskimi nazwami, były doskonale widoczne z Domaine de la Cade. Fotel Diabła, Diabli Staw, Rogata Góra. Powiodła wzrokiem wzdłuż horyzontu. Aha, jeszcze i to miejsce, gdzie spotykały się dwie rzeki La Blanque i La Salz, zwane le benitier.
Odsunęła od siebie obraz poskręcanego ciała demona, jego złośliwych. wrogich niebieskich oczu. Ruszyła dalej, spiesznie stawiając kroki na nierównym gruncie i powtarzając sobie, że nie ma powodu się przejmować jakąś rzeźbą, a tym bardziej obrazkiem.
Zbocze prowadziło ostro w górę. Po chwili zniknęły opadłe liście i gałązki, ustępując miejsca kamykom. Owszem, w pewnej odległości rosły krzewy i drzewa, lecz ona znalazła się na dziwacznej drodze jak na płachcie brązowego papieru, rzuconego w zielony krajobraz.
Zatrzymała się, rozejrzała uważnie. Wysoko nad jej głową zwieszała się stroma ściana, przegradzająca drogę, a nieco niżej widniała skalna platforma, jakby most spinający obie krawędzie szlaku. Nagle dziewczyna uświadomiła sobie, na co patrzy. Stała w wyschniętym korycie rzeki. Niegdyś płynął tędy potężny strumień wody, spadający wodospadem zebranym z pradawnych celtyckich źródeł. Właśnie on wydrążył to wgłębienie w zboczu wzgórza.
W jej głowie rozbrzmiały słowa pana Baillarda:
„Ukryte tam, gdzie płynie sucha rzeka, w miejscu ostatniego spoczynku starożytnych królów".