Ponownie rozejrzała się dookoła, teraz już spoglądając zupełnie nowym okiem, szukając czegoś, czegokolwiek, co by się wydało inne. niż byc powinno. Przyglądała się ukształtowaniu ziemi, drzewom, poszyciu, az wreszcie zwróciła uwagę na płytkie wgłębienie w ziemi i szary płaski kamień tuż obok, ledwo widoczny pod splątanym płaszczem korzeni dzikiego jałowca.
Podeszła bliżej, kucnęła. Odgarnęła podszycie, zajrzała w zieloną wilgoć pod korzeniami. Dojrzała krąg ułożony z ośmiu kamieni. Wsunęła dłoń między liście i brudząc rękawiczkę na zielono, spróbowała sprawdzić, czy coś pod kamieniami schowano.
Największy z nich dał się szybko obluzować. Przysiadła na piętach i położyła go sobie na kolanach. Smołą albo czarną farbą wymalowano na nim znak: pięcioramienną gwiazdę w kole.
Odłożyła go na bok. Musiała jak najszybciej się przekonać, czy znalazła miejsce ukrycia kart. Jakimś większym badylem rozgarnęła ziemię na boki. I ujrzała fragment grubej tkaniny, ukrytej w zaschłym błocie. Kamienie miały ją przytrzymywać.
Posługując się kijem jak łopatą, kopała dotąd, aż wyciągnęła tkaninę spod ziemi. Zakrywała ona niewielkie wgłębienie. Leonie nabrała nowych sił. Dźgała i szarpała, kopała i orała, odgarniając na boki zaschły muł i robaki, i mnóstwo czarnych żuczków… w końcu trafiła na coś twardego.
Jeszcze trochę i przekonała się, że patrzy na zwykłą drewnianą szkatułkę z metalowymi uchwytami. Owinęła wokół nich zniszczone rękawiczki, złapała za nie, pociągnęła. Ziemia nie chciała oddać skarbu, lecz dziewczyna była uparta i szarpała do skutku. Z miękkim, mokrym plaśnięciem skrzyneczka znalazła się na powierzchni.
Dysząc ciężko, Leonie zaciągnęła ją w suche miejsce i postawiła na znalezionej tkaninie. Rękawiczek już i tak nie dałoby się uratować, więc wytarła nimi skrzynkę do czysta i powoli uniosła wieko. W środku był jeszcze jeden pojemnik, tym razem metalowy. Co tu dużo mówić, po prostu sejf, mniej więcej taki, w jakim mama trzymała swoje najcenniejsze drobiazgi. Leonie wyjęła go ze skrzynki, zamknęła ją i postawiła sejf na wierzchu. Zamknięty był na kłódeczkę, o dziwo, otwartą! Odłożyła ją na bok. popchnęła wieko w górę. Niechętnie, powoli, jednak ustąpiło.
Pod koronami drzew panował półmrok, we wnętrzu kasety również nie było jasno, więc nie od razu zobaczyła, co jest w środku. Gdy wzrok jej przywykł do ciemności, dojrzała jakąś paczuszkę, owiniętą kawałkiem ciemnego materiału. Bez wątpienia rozmiarów talii kart. Otarła brudne ręce o suche halki, a następnie ostrożnie rozsunęła na boki rogi tkaniny.
Przed oczami miała rewers karty do gry, większej niż te, do których przywykła. Ciemnozielony jak soczysty las, ozdobiony zawiłym wzorem srebrnych i złotych filigranowych linii.
Musiała się zebrać na odwagę. Odetchnęła głęboko, policzyła do trzech i odwróciła pierwszą kartę.
Zobaczyła dziwnego mężczyznę o ciemnej karnacji, odzianego w długą czerwoną szatę, zdobioną chwostami. Siedział na tronie na kamiennym belwederze. Widoczne za nim góry wydały się Leonie znajome. Przeczytała napis u dołu: Le Roi des Pentacles.
Przyjrzała się karcie bliżej, uświadomiwszy sobie, że figura króla także budzi w niej jakieś skojarzenia. Tak! To była podobizna duchownego, którego wezwano na pomoc, gdy trzeba było wygnać demona z grobowca. i który błagał jej wuja, by zniszczył talię kart. Berenger Sauniere.
Trzymała w ręku dowód na prawdziwość słów pana Baillarda. które usłyszała nie dalej jak przed pół godziną. Wujek nie posłuchał rady.
– Madomaisela! Madomaisela Leonie! Odwróciła się gwałtownie, kompletnie zaskoczona.
– Madomaisela!
Na szczęście okrzyki dochodziły z pewnej odległości. Wołali Pascal i Marieta. Najwyraźniej długo nie wracała, skoro poszli jej szukać. Prędko zawinęła karty. Bardzo chciała je zabrać ze sobą, ale nie miała ich gdzie schować.
Wobec tego, choć bardzo niechętnie, ukryła je na powrót w metalowej kasecie, tę włożyła do drewnianej skrzynki i całość wsunęła do dziury w ziemi. Wstała i stopami zasypała otwór, najlepiej jak umiała. Na koniec dorzuciła zniszczone rękawiczki i także przysypała je ziemią.
Musiała wierzyć, że skoro dotąd nikt kart nie znalazł, to i teraz pozostaną w ukryciu. Wróci po nie pod osłoną ciemności, zabierze je, gdy będzie mogła to zrobić bezpiecznie.
– Madomaisela!
W głosie Mariety pobrzmiewał strach.
Leonie wróciła po własnych śladach, wspięła się na skalistą platformę i pobiegła leśną ścieżką w dół, w stronę, skąd przyszła, ku głosom służących. Gdy była bliżej, zboczyła ze ścieżki, by nie zdradzić, którędy szła. Wreszcie uznawszy, iż znajduje się dość daleko od skarbu, przystanęła, nabrała powietrza w płuca i zawołała.
– Jestem tutaj! Marieto! Pascalu! Tutaj!
Kilka chwil później zobaczyła zatroskaną parę służących między drzewami. Maneta stanęła osłupiała na widok ubrania panienki.
– Zgubiłam rękawiczki – skłamała Leonie odruchowo. Wróciłam ich
poszukać.
Marieta przyjrzała jej się z niedowierzaniem.
– Znalazła panienka?
– Niestety, nie.
– A co z ubraniem?
Leonie opuściła wzrok. Buty miała całkiem ubłocone, halki w żałosnym stanie, spódnicę poplamioną szlamem i porostami.
– Poślizgnęłam się i przewróciłam. Nic się nie stało.
Wyraźnie widać było, że Marieta jej nie uwierzyła, ale rozsądnie postanowiła trzymać język za zębami. Wrócili do domu w milczeniu.
ROZDZIAŁ 74
Leonie zaledwie miała czas obmyć się i przebrać, gdy dzwonek obwieścił, że podano obiad.
Izolda również zeszła do jadalni. Zachwycona frykasami kupionymi w mieście, zdołała przełknąć to i owo, nawet kilka łyżek zupy. Potem zaprosiła Leonie, by popołudnie spędziły razem, na co dziewczyna przystała z ochotą. Tyle tylko, że grając w karty i rozmawiając, myślami błądziła zupełnie gdzie indziej. Na zmianę a to planowała, jak wrócić do lasu po karty, a to zastanawiała się, co zrobić, by jeszcze raz odwiedzić Rennes-les-Bains.
Reszta dnia minęła spokojnie. Pod wieczór niebo się zachmurzyło, potem na miasto i dolinę spadł ulewny deszcz, natomiast Domaine de la Cade została ledwie zroszona.
Następnego dnia Leonie spała dłużej niż zazwyczaj. Gdy wyszła na podest, zobaczyła Marietę z tacą, na której leżała korespondencja. Służąca szła do jadalni. Nie było powodu przypuszczać, że monsieur Constant poznał jej adres i przysłał list bezpośrednio do posiadłości. W zasadzie dziewczyna obawiała się sytuacji całkiem przeciwnej: mianowicie że dżentelmen w ogóle o niej zapomniał. Ale ponieważ ostatnio miała głowę w chmurach i zbudziła się w niej romantyczna dusza, łatwo wyobraziła sobie wszelkie przykre i niezręczne okoliczności.
Tak więc, z jednej strony, przytłoczona beznadziejnym przekonaniem, iż nie ma dla niej listu z Carcassonne, mimo wszystko jednak sfrunęła po schodach, zamierzając dogonić Marietę. Obawiała się, a jednocześnie miała nadzieję zobaczyć na tacy znajomy herb, który po raz pierwszy ujrzała na eleganckiej wizytówce pana Victora Constanta.
Nie złapała służącej po drodze. Przycisnęła więc oko do dziurki od klucza – i w tej samej chwili drzwi się otworzyły. Nieszczęściem do środka. Dziewczęta krzyknęły, obie równie zaskoczone.
– Madomaisela!
Leonie spiesznie zamknęła drzwi, by hałas nie ściągnął uwagi Anatola
– Zauważyłaś może, czy był list z Carcassonne? – spytała.
Pokojówka przyjrzała jej się zdziwiona.
– Nie zauważyłam takiego listu, panienko.
– Jesteś pewna?
M arieta miała coraz okrąglejsze oczy.
– Było jedno zwykłe zawiadomienie, jakiś list z Paryża do pana Anatola i po jednym liście do panienki brata i pani Izoldy, z miasta, oba takie same.
Dziewczyna odetchnęła z ulgą. Jednocześnie pojawiło się rozczarowanie.
– Pewnie zaproszenia – dorzuciła Marieta. – Bardzo ładne koperty
i adresowane eleganckim pismem. Ozdobione herbem. Pascal powiedział,
że dostarczył je posłaniec. Jakiś dziwak w pelerynie.
Leonie zastygła.
– W jakiej pelerynie? Jakiego koloru?
Służąca otworzyła usta ze zdziwienia.
– Tego nie wiem, panienko. Pascal mi nie powiedział. Panienka wybaczy, ale muszę…
– Tak, tak, oczywiście. – Cofnęła się o krok. – Rozumiem.
Chwilę stała przy drzwiach jadalni, szukając powodu, dla którego mogłaby akurat teraz zatęsknić za towarzystwem brata. W końcu doszła do wniosku, że to nie ma najmniejszego sensu. Tylko nieczyste sumienie podsuwało jej myśl. że listy mogłyby mieć z nią cokolwiek wspólnego. Mimo wszystko jednak nadal czuła się nieswojo.
Odwróciła się i pobiegła na piętro.
ROZDZIAŁ 75
Anatol siedział przy stole. Niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w list.
Drżącą ręką zapalił trzeciego z rzędu papierosa. W powietrzu było gęsto od dymu. Na blacie leżały trzy koperty. Jedna, ciągle zamknięta, z paryskim znaczkiem. Pozostałe dwie oznaczone herbem przypominającym wzór, który zdobił wystawy Sterna. Papier z tym samym arystokratycznym godłem leżał obok.