Młodszy z dwóch policjantów zdjął kapelusz, wystąpił do przodu. Miał ciemne kręgi pod oczami, jakby od dłuższego czasu się nie wysypiał.
– Inspektor Thouron – rzekł, wyciągając rękę. – Z paryskiego komisa
riatu w ósmym arrondissement. Proszę przyjąć najszczersze kondolencje.
Niestety, jestem równocześnie posłańcem przynoszącym złe wieści. Co gorsza, wcale nie są nowe. Szukałem państwa od kilku tygodni, by zawiadomić oboje… że…
Leonie wyjęła z kieszeni list.
– Już wiem, panie inspektorze – powiedziała głuchym głosem. – Moja
matka nie żyje. List dotarł wczoraj. Trudno powiedzieć, jak to w ogóle możliwe. A poza tym dziś wieczór Victor… – urwała. Nazwisko nie chciało jej przejść przez gardło.
Thouron przyjrzał jej się uważnie.
– Bardzo trudno było państwa znaleźć.
Leonie wiedziała, że temu człowiekowi, niewątpliwie zmęczonemu i pozornie zaniedbanemu, z pewnością nie brakuje inteligencji i lotności umysłu. Milczała.
– Zastanawiam się – podjął – czy dzisiejsza tragedia ma jakiś związek
z paryskimi wydarzeniami sprzed miesiąca.
Dziewczyna zerknęła na pana Baillarda, potem przeniosła wzrok na starszego mężczyznę, stojącego obok inspektora.
Nie zostaliśmy sobie przedstawieni – zauważyła, odwlekając moment, gdy będzie musiała odpowiedzieć.
Proszę o wybaczenie – znalazł się Thouron. – To jest inspektor Bou-chou z carcassońskiej gendarmerie. Pomógł mi państwa znaleźć.
Leonie przeniosła wzrok z jednego na drugiego.
– Nie bardzo rozumiem. Pan, inspektorze Thouron, wysłał z Paryża
list, a mimo to przyjechał osobiście?
Dwaj mężczyźni popatrzyli po sobie.
– Czy mogę zaproponować – odezwał się Audric Baillard – byśmy kontynuowali tę rozmowę w bardziej odpowiednim miejscu? – Mówił cicho i bez nacisku, ale w jego słowach czuło się tak wielki autorytet, że nie sposób mu się było sprzeciwić.
Dotknął lekko ramienia Leonie. Teraz ona musiała podjąć decyzję.
– W salonie rozpalono na kominku – powiedziała.
Poprowadziła mężczyzn przez hol, pchnęła drzwi pokoju.
Zachwiała się, bo oczyma wyobraźni natychmiast zobaczyła brata. Pamięć podsunęła jej obraz Anatola stojącego przy ogniu, opartego jedną ręką o gzyms kominka, albo przy oknie, z papierosem wetkniętym głęboko między palce, rozmawiającego z doktorem Gabignaud w noc proszonej kolacji. Lub obok karcianego stolika, gdy obserwował, jak Leonie i Izolda grają w vingt-etun. Był na stałe wpisany w matrycę tego wnętrza. Choć przekonała się o tym dopiero teraz.
Monsieur Baillard przejął jej obowiązki, zapraszając policjantów, by usiedli. Ją samą podprowadził do chaise longue. Poddała mu się bez słowa. Stanął tuż obok.
Thouron wyjaśnił przebieg zdarzeń z dwudziestego września, odkrycie ciała i postępy w śledztwie, które zawiodły policję do Carcassonne, a następnie do Rennes-les-Bains.
Leonie słyszała słowa, jakby docierały do niej z bardzo daleka. Jednym uchem wlatywały, drugim wylatywały. I choć inspektor mówił ojej matce, a przecież matkę kochała, strata Anatola otoczyła serce dziewczyny kamiennym murem, tak wysokim, że nie miały do niego dostępu inne emocje. Przyjdzie czas na płacz po matce. I po uprzejmym, miłym doktorze Teraz jednak liczył się tylko Anatol. I obietnica, którą mu złożyła. Że będzie chroniła jego żonę i dziecko.
– A zatem – ciągnął Thouron – dozorca przyznał, że zapłacono mu za przekazywanie korespondencji. Pokojówka od Debussych potwierdziła, iż ona również widziała jakiegoś mężczyznę, kręcącego się po rue de Berlin w dniach poprzedzających… zdarzenie i po nim także. – Przerwał. – W zasadzie – podjął – gdyby nie list, który brat panienki napisał do państwa matki, nie wiem, czy nawet dzisiaj byśmy tutaj dotarli.
Inspektorze – odezwał się Baillard – czy zidentyfikował pan tego człowieka?
Znamy jego wygląd, nie znamy tożsamości. To osoba charakterystyczna. Ma czerwoną twarz i łysą czaszkę, poznaczoną bliznami.
Leonie drgnęła. Trzy pary oczu spojrzały na nią z uwagą.
– Czy panienka zna tego człowieka? – zapytał Thouron.
To on strzelił Gabignaudowi w głowę. Odłamki kości i krew splamiły las. Zaczerpnęła powietrza.
– Jest służącym Victora Constanta – powiedziała. Thouron znów porozumiał się z Bouchou spojrzeniem.
– Hrabia de Tourmaline?
Przepraszam?
– Constant i Tourmaline to ten sam człowiek. Używa jednego lub dru
giego nazwiska, zależnie od towarzystwa i okoliczności.
– Dał mi wizytówkę – powiedziała głucho. – Victor Constant.
Baillard uspokajająco ścisnął ją za ramię.
– Czy hrabia de Tourmaline jest podejrzanym w paryskiej sprawie, in
spektorze? – zapytał.
Policjant zawahał się, po czym najwyraźniej uznawszy, że nie ma powodu zatajać faktów, skinął głową.
– Odkryliśmy, że wyjechał na południe, kilka dni po panu Vernierze.
Dziewczyna nie słuchała. Myślała o tym, jak jej serce drżało, gdy Victor Constant ujął ją za rękę. Jak ukrywała przed Anatolem jego wizytówkę. Jak w wyobraźni pozwalała mu towarzyszyć sobie za dnia. a w snach nocą.
To ona go tu sprowadziła. Przez nią Anatol stracił życie.
– Leonie – odezwał się Baillard miękko. – Czy to przed Constantem uciekała madama Vernier? To z nim senher Anatol pojedynkował się dzisiaj?
– Tak – rzekła z trudem.
Baillard podszedł do okrągłego stolika z alkoholami i nalał szklaneczkę brandy. Wetknął ją dziewczynie w rękę.
– Sądząc z reakcji panów – powiedział – człowiek ten jest panom znany.
– Tak – potwierdził Thouron. – Jego nazwisko kilkakrotnie wypływało w śledztwie, jednak nigdy nie mieliśmy dowodów pozwalających go powiązać ze zbrodnią. Wszystko wskazuje na to, że od dłuższego czasu mścił się na panu Vernierze. Dopiero w ostatnich tygodniach stał się nieostrożny.
– Albo arogancki – wtrącił Bouchou. – W jednym z domów… z klubów dla panów w quartier Barbes w Carcassonne mieliśmy zdarzenie… Jedna z dziewcząt została oszpecona.
– Podejrzewamy, że zachowanie tego człowieka jest, przynajmniej częściowo, wynikiem szybkich postępów jego… choroby, która zaczęła wywierać wpływ na umysł. – Thouron bezdźwięcznie wymówił słowo, którego miała nie słyszeć Leonie. – Syfilis.
Baillard usiadł obok dziewczyny.
– Opowiedz inspektorowi o wszystkim – poprosił, ujmując ją za rękę.
Leonie podniosła szklankę do ust i pociągnęła jeszcze jeden łyk. Alko
hol palił w gardle, lecz jednocześnie zabijał kwaśny smak w ustach.
Jaki jest sens teraz cokolwiek ukrywać?
– Zaczęła mówić. Nie pominęła niczego. Opowiedziała ze wszystkimi szczegółami o tym, co się działo. Od pogrzebu na Montmartrze, poprzez napaść w Passage des Panoramas, cudowny moment, gdy razem z ukochanym Anatolem wysiedli z courrier publique na Place du Perou, aż po krwawe wydarzenia w lesie Domaine de la Cade.
Marzec, wrzesień, październik.
Na piętrze Izolda walczyła z zapaleniem mózgu.
W jej umyśle kłębiły się pomieszane obrazy i myśli. Oczy miała na wpół otwarte. W jednej, najszczęśliwszej pod słońcem chwili, zdało jej się. że leży w objęciach Anatola, że migotliwy blask świecy odbija się w jego piwnych oczach. Wizja szybko zbladła. Skóra na twarzy ukochanego zaczęła się kurczyć, odsłaniając czaszkę, obnażone zęby, puste oczodoły.
I szept, głos, krzyk, pełne wściekłości słowa Constanta.
Rzucała się na poduszce, chcąc uciszyć nienawistne echo, lecz kakofonia brzmiała coraz głośniej. Co jest głosem, co tylko jego śladem?
Śnił jej się syn płaczący za ojcem, którego nie dane mu było poznać, oddzielony od Anatola taflą nieprzejrzystego szkła. Wołała ich obu, ale z jej ust nie dobywał się żaden dźwięk, nikt jej nie słyszał. Wreszcie dosięgła szyby, rozbiła ją na setki tysięcy kawałków, lecz za nią znalazła tylko zimny marmur. Martwe pomniki.
Wspomnienia, sny, przeczucia. Oszalały umysł.
Kilka minut przed północą, przed godziną duchów, zerwał się wiatr. Zagrzechotał okiennicami.
Niespokojna noc. Lepiej nie wychodzić.
CZĘŚĆ X. Jezioro Październik 2007
ROZDZIAŁ 84
Środa, 31 października 2007
Gdy Meredith obudziła się po raz drugi, Hala już nie zobaczyła.
Dotknęła pustego miejsca. Prześcieradło było chłodne, został tylko zapach i wgłębienie na poduszce. Przy zamkniętych okiennicach wnętrze spowijał półmrok, zegarek wskazywał ósmą. Najwidoczniej Hal nie chciał, żeby ktoś go zobaczy! wychodzącego z jej pokoju. Przyłożyła dłoń do policzka, jakby na skórze zostało wspomnienie pożegnalnego pocałunku, którego nie pamiętała.