Sterta drewna pod ścianą zmywalni topniała niebezpiecznie szybko. Izolda nie sprawiała wrażenia osoby zdrowiejącej, głównie gdy chodziło o kwestie umysłowe, bo dziecko w jej brzuchu rozwijało się bez przeszkód. W sypialni pani Vernier dzień i noc płonął ogień.
Słońce wychodziło na krótko. Ledwo zdążyło rozjaśnić niebo, nie sięgając ziemi, a już ciemność na nowo spowijała świat.
Uwięziona w smutku Izolda stała na granicy dwóch światów: świata żywych i świata umarłych. Bezustanny szept myśli przekonywał ją, że jeśli przekroczy tę cienką linię, na słonecznej polanie odnajdzie ukochanego, Anatola, skąpanego w miękkim blasku. Nie ma się czego bać. W chwilach, które przynosiły jej ukojenie, pragnęła śmierci. Chciała do niego dołączyć. Nie pozwalało jej umrzeć dziecko, które postanowiło się narodzić.
Pewnego posępnego popołudnia, niczym się nieróżniącego od dni, które minęły, ani tych, co miały nadejść, Izolda odzyskała czucie w kończynach. Najpierw w palcach. Wrażenie było subtelne, ledwo zauważalne. Ot, automatyczna reakcja, bez szczególnego bodźca. Mrowienie pod paznokciami w kształcie migdałów. Potem łaskotanie w stopach. I szczypanie skóry na karku.
Chora poruszyła dłonią. Ręka okazała się posłuszna jej woli.
Następnie, po raz pierwszy od bardzo długiego czasu, ścichły nieustanne szepty w głowie. Usłyszała zwykły dźwięk, obecny w każdym domu: szurnięcie nóg krzesła po podłodze. Czysty, wyraźny, niezniekształcony przez czas ani światło. Dotarł do jej świadomości bez żadnych przeszkód.
Ktoś się nad nią nachylił, poczuła na twarzy ciepły oddech.
– Madama?
Niezdarnie, z wysiłkiem uniosła powieki, zmrużyła oczy porażone jasnością.
Dotarł do niej tupot spiesznych kroków, szczęknięcie klamki szybko otwieranych drzwi, wołanie na korytarzu, smugi dźwięku podnoszącego się z holu, coraz mocniejsze, pewniejsze.
– Madomaisela Leonie! Madama s'eveille!
Potem jakiś hałas, chłodne palce na dłoni. Wolniuteńko obróciła głowę na bok i zobaczyła rozmazaną twarz kuzynki.
– Leonie?
– Palce się zacisnęły.
– Tak. to ja.
– Leonie… – Głos miała słaby. – Anatol…
Rekonwalescencja Izoldy przebiegała bardzo wolno. Pani Vernier wstawała, chodziła, podnosiła widelec do ust, ale światło w jej oczach zgasło. Zanurzona w smutku, pozostawała stale nieobecna. Wszystko, czego dotknęła, na co spojrzała, budziło w niej bolesne wspomnienia.
Większość wieczorów spędzała w towarzystwie Leonie, w salonie, rozmawiając o Anatolu. Smukłe dłonie opierała na rosnącym brzuchu. Opowiadała o miłości. Od pierwszego spotkania po decyzję o strasznym oszustwie na Cimetiere de Montmartre. O radości, jaką im dało zawarcie małżeństwa.
Niestety, obojętne, o czym opowiadała, bez względu na to, co wspominała, baśń o miłości nieodmiennie kończyła się źle.
Nareszcie zima minęła. Śnieg stopniał, choć jeszcze w lutym szron powlekał ranki ostrą bielą.
W Domaine de la Cade dwie kobiety trwały pogrążone w smutku, osierocone wpatrywały się w cienie na trawnikach. Mało kto je odwiedzał. Czasem zajrzał Audric Baillard, kiedy indziej madame Bousąuet, nieprzeciętna kobieta. Choć za sprawą ożenku Jules'a Lascombe'a straciła prawa do majątku, okazała się dobrą sąsiadką i wierną przyjaciółką.
Monsieur Baillard przywoził niekiedy wieści o policyjnych poszukiwaniach Victora Constanta, który zniknął z Hotel de la Reine w Rennes-les-Bains pod osłoną ciemności, jeszcze trzydziestego pierwszego października. Więcej go we Francji nie widziano.
Pytano o niego w różnych uzdrowiskach, specjalizujących się w leczeniu określonych dolegliwości, oraz azylach przyjmujących mężczyzn w jego stanie, poszukiwania jednak nie przyniosły rezultatu. Państwo starało się przejąć jego własność. Wyznaczono cenę za głowę mordercy. Wszystko na nic.
W dniu dwudziestym piątym marca, w rocznicę upozorowanego pogrzebu Izoldy, Leonie otrzymała list od inspektora Thourona. Policjant zawiadamiał ją, że Constant najprawdopodobniej uciekł z kraju, być może do Andory lub Hiszpanii, wobec czego zawieszono poszukiwania. Zapewniał jednocześnie, iż gdyby uciekinier kiedykolwiek pojawił się we Francji, zostanie natychmiast aresztowany i ścięty. Co za tym idzie, madame i mademoiselle Vernier nie powinny się już obawiać jakichkolwiek działań z jego strony.
Pod koniec marca, gdy nawrót zimy na kilka dni zatrzymał domowników w czterech ścianach, Leonie, sama nie wiedząc jak i kiedy, napisała do dawnego przyjaciela Anatola, sąsiada z rue de Berlin, Achille'a Debus-sy'ego. Choć wiedziała, iż od jakiegoś czasu używa on imienia Claude, nie potrafiła się do niego zwracać w ten sposób.
Korespondencja rozkwitła niespodziewanie bujnie. Z jednej strony, wypełniała dziewczynie pustkę smutnych dni, z drugiej, co ważniejsze, pozwalała czuć się bliżej brata. Achille opisywał, co się działo w mieście, które niegdyś było domem Vernierów, przekazywał najświeższe plotki: kto się z kim pokłócił, o rywalizacji w Akademii, o autorach faworyzowanych i tych, co się znaleźli w niełasce, o kompozytorach pogardzanych, o skandalach i romansach.
Dziewczyna nie dbała o świat, teraz dla niej tak odległy i całkiem obcy. ale listy Debussy'ego przypominały jej rozmowy z Anatolem. Czasami, gdy wracał do domu po nocy spędzonej z Achille'em, choćby w Le Chat Noir, wchodził do pokoju siostry, z rozmachem rzucał się na stary fotel w nogach łóżka i opowiadał. A ona, z kołdrą podciągniętą pod samą brodę, słuchała chciwie.
Debussy pisał głównie o sobie, strona za stroną snuło się jego pajęcze pismo, przenosząc na papier wieści, dzięki którym Leonie znajdowała wytchnienie od codziennych kłopotów. Czasem nawet pojawiał się na jej twarzy uśmiech, jak choćby wówczas, gdy czytała o niedzielnej wyprawie De-bussy'ego z przyjaciółmi ateistami do kościoła Saint-Gervais. Wybrali się tam posłuchać chórów gregoriańskich. Siedli wyzywająco, plecami do ołtarza, obrażając w ten sposób zarówno księdza pełniącego obowiązki gospodarza, jak i wszystkich zgromadzonych.
Leonie nie mogła opuścić Izoldy, ale nawet gdyby sama sobie pozwoliła wyjechać, myśl o powrocie do Paryża sprawiała jej ból. Za wcześnie było na taką decyzję. Na jej prośbę Achille i Gaby Dupont regularnie składali kwiaty na grobie Marguerite, na cmentarzu de Passy w szesnastym ar-rondissement. Kwatera opłacona przez Du Ponta w ostatnim geście szczodrości, znajdowała się blisko miejsca ostatniego spoczynku malarza, Edouarda Maneta, w spokojnym, ocienionym zakątku. Zdaniem Leonie, matka byłaby zadowolona, gdyby wiedziała, że spocznie w takim towarzystwie.
Kwiecień nadciągnął jak generał na pole bitwy. Głośny, agresywny, wojowniczy. Przepędził nad szczytami gór zastępy szarych chmurzysk. Dni się wydłużyły, ranki wstawały jaśniejsze. Marieta naszykowała przybory do szycia i zaczęła wstawianie plis w chemises Izoldy i poszerzanie spódnic, by je dopasować do coraz krągłej szych kształtów pani.
Spod zaskorupiałej ziemi wystrzeliły pierwsze kwiaty, fioletowe, białe i różowe płatki otwierały się pod dotknięciem słońca. Z czasem na tle zieleni przybywało barwnych plamek, przywodzących na myśl kropelki ska-pujące z pędzla.
Wkrótce nieśmiało, na paluszkach, pojawił się maj. Przyniósł ze sobą obietnicę dłuższych letnich dni, plam słońca na spokojnym lustrze wody. Leonie dość często bywała w Rennes-les-Bains. Odwiedzała pana Baillar-da lub pijała herbatę w salonie Hotel de la Reine, w towarzystwie madame Bousquet. Przed modnymi domami pojawiły się kanarki w klatkach. Zakwitły drzewka pomarańczowe i cytrynowe, przepełniając powietrze wonią świeżości. Na każdym rogu stali przekupnie, oferujący z drewnianych wózków świeże owoce, przywiezione z drugiej strony gór, z Hiszpanii.
Domaine de la Cade nagle rozkwitła pełnią wdzięku. I wreszcie zaczęło się lato. Czerwiec rozświetlił białe szczyty Pirenejów.
Achille pisał z Paryża, że maitre Maeterlinck zgodził się na przedstawienie w formie muzycznej swojego najnowszego dramatu, zatytułowanego „Peleas i Melisanda". Przy którejś okazji przysłał egzemplarz „Pogromu" pana Zoli. Akcja powieści toczyła się latem roku tysiąc osiemset siedemdziesiątego, w czasie wojny francusko-pruskiej. Debussy dołączył krótką notkę, w której stwierdzał, że książka zainteresowałaby Anatola tak samo jak jego, również syna skazanego komunarda. Leonie brnęła przez powieść z niemałym trudem, lecz nie przeszkadzało jej to docenić gestu przyjaciela.
Nie pozwalała sobie na myślenie o kartach tarota. Talia była nieodłącznie związana z tragicznymi wydarzeniami w wieczór zaduszny i choć dziewczyna nie umiała przekonać proboszcza Sauniere'a, by jej opowiedział o tym. co widział i co zrobił dla jej wuja. pamiętała ostrzeżenie pana Baillarda: Asmo-deusz, wcielenie demona, nawiedzał doliny, gdy nastawały złe czasy. Co prawda, nie wierzyła w takie przesądy, a w każdym razie tak sobie powtarzała, jednak nie chciała ryzykować sprowokowania nawrotu fali nieszczęść.
Spakowała niedokończony cykl obrazów. Zbyt boleśnie przypominały brata i matkę. Le Diable i La Tour pozostały ledwie zaczęte. Nie wróciła też na polanę otoczoną jałowcami. Nie chciała odwiedzać miejsca, gdzie odbył się pojedynek, w którym Anatol stracił życie. Na samą myśl o tym serce jej się krajało.
Bóle porodowe zaczęły się wcześnie rano, w piątek, dwudziestego czwartego czerwca, w dzień świętego Jana Baptysty.
Monsieur Baillard dzięki rozległej sieci znajomych i przyjaciół zapewnił Izoldzie towarzystwo sage-femme ze swojej rodzinnej wioski, Los Seres. Położna również zjawiła się na czas.
W porze obiadu poród był już mocno zaawansowany. Leonie robiła ciotce chłodne kompresy na czoło i co jakiś czas otwierała okna, by wpuścić do pokoju świeże powietrze, a wraz z nim zapach jałowców i kapryfo-lium. Marieta zwilżała usta pani gąbką namoczoną w słodkim białym winie z miodem.
Przed wieczorem Izolda bez żadnych komplikacji wydała na świat zdrowego, ślicznego chłopca o imponująco pojemnych płucach.