Doyle poszedł do łazienki, nalał sobie szklankę wody z kranu i wypił powoli, przełykając z niejaką trudnością.
Gdy wypłukał szklankę i postawił ją obok umywalki, na półce z imitacji marmuru, dostrzegł w lustrze odbicie swej twarzy. Był blady i wyczerpany. Strach uwidaczniał się w boleśnie wyrazistych liniach, w kącikach bezkrwistych ust i wokół oczu. Nie podobało mu się to, co ujrzał w lustrze i z trudem znosił własne spojrzenie.
Chryste, myślał, czy ten mały, przestraszony chłopiec kiedykolwiek odejdzie w niebyt i ustąpi miejsca dorosłemu mężczyźnie? Czy nigdy z tego nie wyrośniesz, Alex? Czy przez całe życie zamierzasz tak łatwo ulegać strachowi? Zwłaszcza teraz, gdy masz żonę, którą musisz chronić? A może sądzisz, że Colin dorośnie na tyle szybko, by móc opiekować się zarówno tobą jak i Courtney?
Zły na siebie, częściowo zawstydzony, ale wciąż niewątpliwie przestraszony, odwrócił się od lustra i własnego oskarżycielskiego oblicza i wrócił do pokoju.
Colin nie ruszył się z łóżka, nie zrzucił też z ramion koca. Spojrzał na Doyle’a przez szkła okularów, które powiększały nie tylko jego oczy, ale i widoczne w nich ziarenko strachu.
– Co by zrobił, gdyby zdołał otworzyć drzwi, nie budząc nas?
Doyle tkwił na środku pokoju, niezdolny udzielić odpowiedzi.
– Gdyby znalazł się w pokoju razem z nami – zapytał chłopiec – to co by zrobił? Kiedy wyjeżdżaliśmy z domu, powiedziałeś, że nie mamy niczego wartościowego.
Doyle przytaknął bezmyślnie.
– Chyba jest tak, jak mówiłeś – ciągnął Colin. – To chyba jeden z tych facetów, o których się czyta w gazetach. Myślę, że to maniak. – Jego głos stał się prawie niesłyszalny.
Zdając sobie sprawę, że jest to niewłaściwa odpowiedź, a nawet nieprawdziwa, Alex stwierdził”
– W każdym razie… już sobie poszedł. Colin popatrzył na niego.
Wyraz twarzy chłopca mógł oznaczać wszystko albo nic. Lecz Alex dostrzegł w niej zalążki powątpiewania i ledwo uchwytny cień osądzenia. Był przekonany, że chłopiec patrzy na niego inaczej niż dotychczas, co było tak pewne jak deszcz uderzający o dach nad ich głowami. I choć Colin był zbyt inteligentny, by podsumować kogokolwiek jednym, nieodwołalnym stwierdzeniem czy prostym zaszufladkowaniem i był zbyt rozsądny, by widzieć wszystko w czarno-białych barwach, jego opinia na temat Doyle’a zmieniała się właśnie na gorsze, bez względu na to, jak nieznaczna była owa zmiana.
Ale czy opinia jednego dziecka, Doyle pytał samego siebie, miała dla niego aż takie znaczenie? I od razu wiedział, że w przypadku tego właśnie dziecka, odpowiedź jest twierdząca. Przez całe życie Doyle bał się ludzi i był zbyt nieśmiały, by zbliżyć się do kogokolwiek. Był zbyt niepewny siebie, by ryzykować miłość. Aż do chwili, gdy spotkał Courtney. I Colina. A teraz ich zdanie liczyło się bardziej niż cokolwiek innego w świecie.
Miał wrażenie, że mówi nie swoim głosem.
– Chyba będzie lepiej, jak wyjdę na zewnątrz i rozejrzę się. Jeśli uda mi się rzucić na niego okiem, zobaczyć jak wygląda, zapisać numer rejestracyjny tej furgonetki… to przynajmniej dowiemy się czegoś o naszym wrogu. Nie będzie już taką zagadką – i z pewnością wyda się mniej przerażający.
– A jeśli naprawdę ma złe zamiary – dodał Colin – to będziemy dysponować opisem, który można podać policji.
Doyle skinął w milczeniu głową, po czym podszedł do szafy i wyjął zmięte, brudne rzeczy, które miał na sobie poprzedniego dnia. Ubrał się.
Parę minut później, stojąc już przy drzwiach, spojrzał na Colina.
– Dasz sobie radę?
Chłopiec skinął głową i otulił się kocem.
– Zatrzasnę za sobą drzwi, kiedy będę wychodził – i nie wezmę ze sobą klucza. Nie otwieraj nikomu oprócz mnie. I najpierw upewnij się, że poznajesz mój głos.
– OK.
– Niedługo wracam.
Colin znów skinął głową. Po chwili, choć przepełniał go lęk o siebie i Alexa, zdobył się na wisielczy humor.
– Lepiej uważaj. Artyście naprawdę nie przystoi umierać w takim tanim, ponurym miejscu jak to.
Doyle uśmiechnął się smętnie.
– Nie ma mowy. – Następnie wyszedł na zewnątrz, upewniając się, że drzwi zatrzasnęły się za nim.
Wcześniej tego samego wieczoru, w odległości tysiąca pięciuset mil na wschód, detektyw Ernie Hoval otworzył drzwi wejściowe drewnianego domu z trzema sypialniami, wartego trzydzieści tysięcy dolarów, znajdującego się w miłym osiedlu dla klasy średniej, pomiędzy Cambridge i Cadiz, w stanie Ohio, przy trasie dwadzieścia dwa, i wszedł do hallu, który był cały zbryzgany krwią. Ściany po obu stronach znaczyły długie, czerwone smugi, pozostawione przez zsuwające się po tynku czyjeś pełne rozpaczy dłonie. Duże krople krwi splamiły beżowy dywan i wyściełaną żółtym brokatem kanapę tête-à-tête, stojącą przy schowku na płaszcze.
Hoval zamknął drzwi i wszedł do living-roomu, gdzie częściowo na sofie, a częściowo na podłodze leżała martwa kobieta. Miała dobrze ponad czterdzieści lat i była bardzo przystojna, jeśli nie piękna, wysoka i ciemnowłosa. Otrzymała postrzał w brzuch.
Reporterzy i policyjni fotografowie otaczali ją niczym wilki. Czterej technicy, milczący jak głuchoniemy kwartet, chodzili po ogromnym pokoju na czworakach, mierząc i zaznaczając wzorzyste plamy krwi, która zdawała się być wszędzie.
Wszyscy czterej najwyraźniej walczyli z wymiotami.
– Chryste – powiedział Hoval.
Przeszedł przez living-room i dotarł wąskim korytarzem do pierwszej łazienki, gdzie u stóp skrwawionej szafki leżało rozciągnięte ciało nadzwyczaj ładnej nastolatki. Nie miała na sobie nic oprócz skąpych niebieskich majteczek i została zabita jednym strzałem w tył głowy. Łazienka była bardziej zakrwawiona niż foyer i living room razem wzięte.
W najmniejszej sypialni, w łóżku, na plecach, leżał przystojny, długowłosy brodaty dwudziestolatek, przykryty aż po szyję, z dłońmi spoczywającymi na piersiach. Pastelowy koc był przesiąknięty krwią i podziurawiony na środku przez odłamki pocisków ze strzelby. Plakat z Rolling Stonesami, przyczepiony nad łóżkiem do ściany, przecinały czerwone strugi, a jego mokre krawędzie zwijały się.
– Sądziłem, że zajmuje się pan tylko sprawą Pulhama.
Hoval odwrócił się, żeby zobaczyć kto to powiedział, i ujrzał niewzruszenie wyglądającego technika, który zdejmował odciski palców z radiowozu Richa Pulhama.
– Usłyszałem komunikat o tym morderstwie i pomyślałem, że może mieć jakiś związek z tamtą sprawą. Jest trochę podobne.
– To sprawa rodzinna – powiedział technik.
– Mają już podejrzanego?
– Mają już zeznanie – odparł technik, zerkając bez zainteresowania na martwego chłopca.
– Czyje?
– Męża i ojca.
– Wymordował własną rodzinę? – Hoval nie po raz pierwszy stykał się z czymś takim, ale nigdy nie przestało go to szokować. Jego żona i dzieci znaczyły dla niego tak wiele, były tak nieodłączną częścią życia Hovala, że nigdy nie potrafił zrozumieć, jak człowiek może doprowadzić się do takiego stanu, by zamordować swych najbliższych.
– Czekał na policjantów – powiedział technik. – Był tym, który zadzwonił. To on ich wezwał.
Hovalowi zrobiło się niedobrze.
– Coś nowego w sprawie Pulhama?
Hoval oparł się o ścianę, ale przypomniał sobie o krwi, więc odsunął się i sprawdził, czy na ubraniu nie ma plam. Ale ściana w tym miejscu była czysta. Znów się oparł, czując niepokój i dreszcz pełznący po plecach.
– Chyba coś mamy – powiedział. – Cała sprawa zaczęła się przypuszczalnie w restauracji Breena, niedaleko rozjazdu. – Streścił to, czego dowiedzieli się od Janet Kinder, kelnerki, która podała lunch nieznajomemu dziwakowi w poniedziałek po południu. – Jeśli Pulham pojechał za tym mężczyzną – a wszystko coraz bardziej na to wskazuje – to nasz morderca jedzie wynajętą furgonetką do Kalifornii.