Выбрать главу

– Chodźmy.

– Dokąd?

– Do Mabel.

– Dziękuję – powiedział. Nagrodził mnie jednym ze swych olśniewających uśmiechów. Gdyby nie zawodowy dystans, jego uśmiech kompletnie by mnie rozbroił. Była w nim odrobina zła, sporo seksu, ale także mały chłopiec, nieśmiały i zagubiony. To właśnie było to. W tym tkwiła tajemnica. To dzięki temu wydawał się tak atrakcyjny. Nie ma nic bardziej pociągającego niż przystojny, lecz trochę niepewny siebie facet.

To działa nie tylko na naszą kobiecość, lecz budzi w nas uczucia macierzyńskie. Piekielnie groźna kombinacja. Na szczęście byłam na nią uodporniona. Jasne. Poza tym widziałam seks według Philipa. Z całą pewnością nie był w moim typie.

Lokal Mabel to kafejka, lecz podają tu również przepyszne i w dodatku niedrogie posiłki. W dni powszednie roi się tu od białych kołnierzyków – facetów w garniturkach i z aktówkami oraz kobiet w eleganckich kostiumach z manilowymi kopertami w dłoniach. W soboty prawie nikt tu nie zagląda.

Beatrice uśmiechnęła się do mnie zza lady z parującymi potrawami. Była wysoką, pulchną kobietą o kasztanowych włosach i zmęczonej twarzy. Włosy sprawiały, że jej oblicze wydawało się ciut przydługie. Ale zawsze się uśmiechała, a jej usta nigdy się nie zamykały.

– Cześć, Beatrice. – I nie czekając na pytanie, dodałam: – To Phillip.

– Cześć, Phillip – rzekła.

Uśmiechnął się do niej równie zniewalająco jak do mnie. Zaczerwieniła się, odwróciła wzrok i zachichotała. Nie wiedziałam, że Beatrice to potrafi. Czy zauważyła blizny? Czy to miało dla niej jakiekolwiek znaczenie?

Było za gorąco na klopsy, ale i tak zamówiłam porcję. Zawsze były soczyste, a sos pomidorowy odpowiednio ostry. Wzięłam również deser, czego nigdy nie robię.

Umierałam z głodu. Zapłaciliśmy rachunek i usiedliśmy przy stoliku, po drodze do którego Phillip zachowywał się wyjątkowo przyzwoicie i z nikim nie flirtował. To była prawdziwa sensacja.

– Co się stało z Jean-Claudem? – zapytał.

– Jeszcze chwileczkę. – Pomodliłam się. Gdy uniosłam wzrok, stwierdziłam, że Phillip dziwnie na mnie patrzy. Zaczęliśmy jeść. Podczas posiłku opowiedziałam Phillipowi okrojoną wersję wydarzeń ubiegłej nocy. Przede wszystkim opowiedziałam mu o Jean-Claudzie, Nikolaos i o karze.

Zanim skończyłam, przerwał jedzenie. Wpatrywał się w coś ponad moją głową, co było dla mnie niewidoczne.

– Phillipie? – spytałam.

Pokręcił głową i spojrzał na mnie.

– Ona mogła go zabić.

– Odniosłam wrażenie, że chce go tylko ukarać. Czy wiesz, na czym mogłaby polegać taka kara?

Skinął głową i powiedział cichym, łagodnym tonem:

– Zamyka ich w trumnach, które pieczętuje krzyżami. Aubrey zniknął na trzy miesiące. Kiedy znów go ujrzałem, był taki jak teraz. Obłąkany.

Zadygotałam. Czy Jean-Claude też oszaleje? Sięgnęłam po widelec i zaczęłam pałaszować ciasto z jagodami. Nie cierpię jagód. Cholera. Pozwalam sobie na szaleństwo deseru i wybieram ciasto, którego nie znoszę. Co się ze mną działo? Wciąż czułam w ustach lepką słodycz. Pociągnęłam łyk coli, aby ją spłukać Nie za bardzo pomogło.

– Co zamierzasz zrobić? – spytał.

Odsunęłam od siebie talerz z nie dojedzonym ciastem i otworzyłam jedną z teczek. Pierwsza ofiara, Maurice, nazwiska nie podano, mieszkał od pięciu lat z niejaką Rebeccą Miles.

„Mieszkał” brzmiało znacznie lepiej niż „żył w konkubinacie”.

– Porozmawiam z przyjaciółmi i kochankami zabitych wampirów.

– Możliwe, że znam ich nazwiska.

Przyjrzałam mu się z uwagą. Nie chciałam dzielić się z nim informacjami, bo wiedziałam, że stary, dobry Phillip był za dnia oczyma i uszami nieumarłych. A jednak gdy spróbowałam w obecności policji porozmawiać z Rebeccą Miles, nic od niej nie wyciągnęłam. Nie miałam czasu na błądzenie po mylnych tropach. Potrzebowałam informacji, i to szybko. Nikolaos domagała się konkretnych wyników. A Nikolaos zawsze dostawała to, czego pragnęła.

– Rebecca Miles – powiedziałam.

– Znam ją. Była… własnością Maurice’a. – Mówiąc to słowo, wzruszył ramionami, ale nie próbował się poprawić. Zastanawiałam się, co miał na myśli.

– Gdzie pójdziemy najpierw? – zapytał.

– Nigdzie. Nie pracuję z cywilami.

– Mógłbym pomóc.

– Bez urazy, wyglądasz na silnego i może jesteś szybki, ale to nie wystarczy. Umiesz walczyć? Masz broń?

– Nie mam, ale umiem sobie radzić.

Wątpiłam w to. Większość ludzi w sytuacji kryzysowej odpada w przedbiegach. Są jak sparaliżowani. Na kilka sekund ciało zamiera, podczas gdy umysł próbuje ogarnąć nową sytuację. Tych kilka sekund może zadecydować o życiu lub śmierci. Jedynym sposobem na pokonanie tego chwilowego zawahania, przełamanie paraliżu, jest praktyka. Ciągły trening. Sytuacje kryzysowe i przemoc muszą stać się elementem życia i sposobu myślenia. To czyni cię ostrożną, podejrzliwą aż do przesady, ale przy okazji pozwala ci nieco dłużej pożyć. Phillip był obeznany z przemocą, ale z punktu widzenia ofiary. Nie potrzebowałam towarzystwa zawodowej ofiary. Ale potrzebowałam informacji od ludzi, którzy z pewnością nie zechcieliby ze mną rozmawiać. A wobec Phillipa mogliby zechcieć się otworzyć.

Nie spodziewałam się, że w biały dzień możemy wplątać się w jakąś strzelaninę. Nie oczekiwałam też, że ktoś może próbować mnie zabić – no, w każdym razie jeszcze nie dzisiaj. Wcześniej się myliłam, ale… gdyby Phillip naprawdę mógł mi pomóc, nie widziałam w tym nic zdrożnego. Jeśli tylko nie zacznie uśmiechać się tak słodko w niewłaściwym momencie i nie padnie ofiarą gromady zakonnic, powinniśmy być w miarę bezpieczni.

– Czy w razie gdyby ktoś mi groził, będziesz trzymał się z dala i pozwolisz mi robić to, co do mnie należy, czy zachowasz się jak skończony idiota i zgrywając bohatera, spróbujesz mnie uratować?

– Och – mruknął. Przez kilka minut wpatrywał się w swój napój. – Nie wiem.

Punkt dla niego. Większość ludzi skłamałaby.

– Wobec tego nie idziesz ze mną.

– A jak zamierzasz przekonać Rebeccę, że pracujesz dla tutejszej mistrzyni wampirów? Egzekutorka działająca w imieniu wampirów?

Nawet mnie wydało się to absurdalne.

– Nie wiem.

Uśmiechnął się.

– W takim razie klamka zapadła. Pójdę z tobą i spróbuję rozlać trochę oliwy na ten wzburzony ocean.

– Jeszcze się nie zgodziłam.

– Ale i nie zaoponowałaś.

Miał rację. Upiłam łyk coli i przez blisko minutę wpatrywałam się w jego uśmiechnięte oblicze. Nie odezwał się ani słowem, tylko patrzył. Twarz miał spokojną, żadnych wyrazistych grymasów, zero wyzwań. To nie była próba sił, jak w przypadku Berta.

– Chodźmy – powiedziałam.

Wstaliśmy od stolika. Zostawiłam napiwek. W chwilę potem wyszliśmy z kafejki, udając się na poszukiwanie jakiegoś tropu.

20

Rebecca Miles mieszkała w najdalszej części miasta. Tu diabeł mówił dobranoc. Ulice nosiły nazwy stanów: Texas, Missisipi, Indiana. Budynek był ślepy, większość okien zabito deskami. Trawa, choć wysoka, nie wyglądała atrakcyjnie. Przecznicę dalej rozciągała się zamożna dzielnica yuppies i polityków. W tej okolicy nie uświadczyłbyś ani jednego yuppie.

Do mieszkania Rebecki szło się długim, wąskim korytarzem. Nie było w nim klimatyzacji, a duchota niczym niewidzialny kokon otaczała ze wszystkich stron i zapierała dech. W słabym świetle pojedynczej żarówki dostrzec można było wyświechtaną, starą wykładzinę. W niektórych miejscach z pomalowanych na zielono ścian odpadła farba, ale wciąż były one czyste. W niedużym ciemnym holu woń lizolu o specyficznym sosnowym zapachu była tak silna, że aż dławiła w gardle. Zapewne można by nawet jeść z wykładziny, ale kłaczki powchodziłyby ci między zęby. Nawet całe morze lizolu ich nie usunie.