Выбрать главу

– Ghule nie działają w pojedynkę. Wędrują zawsze stadami. I nie sposób ich przeoczyć. Pozostawiają za sobą silną paranormalną aurę. Złą aurę.

– Anito. – Jego głos brzmiał cicho i z pozoru zwyczajnie, ale nie był normalny. Spojrzałam w tę samą stronę co Edward i ujrzałam podchodzące do nas od tyłu dwa kolejne ghule.

Stanęliśmy plecami do siebie, z pistoletami w dłoniach.

– Parę dni temu przeprowadziłam ekspertyzę w sprawie ataku ghuli. Zabiły zdrowego mężczyznę na cmentarzu, gdzie wcześniej nie występowały ghule.

– Brzmi znajomo – mruknął.

– Taa. Kule ich nie zabiją.

– Wiem. Na co czekają? – zapytał.

– Myślę, że zbierają się na odwagę.

– Czekają na mnie – powiedział ktoś. Zza pnia drzewa wyłonił się Zachary. Uśmiechał się.

Szczęka opadła mi chyba do samej ziemi. Może właśnie dlatego się uśmiechnął. I wtedy zrozumiałam. Zachary nie zabijał ludzi, aby karmić ich krwią swoje gris-gris. Mordował wampiry. Theresa znęcała się nad nim, więc stała się jego kolejną ofiarą. Mimo to wciąż pozostawało wiele pytań, na które nie znałam odpowiedzi. Było wśród nich kilka kluczowych.

Edward spojrzał na mnie, a potem na Zachary’ego.

– Kto to jest? – spytał.

– Seryjny morderca wampirów, jak przypuszczam – odparłam.

Zachary skłonił się lekko. Ghul przytulił się do jego nogi, a Zachary pogładził stwora po niemal łysym czerepie.

– Kiedy się domyśliłaś?

– Przed chwilą. Ostatnio jakoś wolno rozumuję.

Zmarszczył brwi.

– Byłem pewien, że w końcu do tego dojdziesz.

– To dlatego unicestwiłeś umysł tego świadka zombi. Aby ocalić skórę.

– Miałem szczęście, że to mnie Nikolaos zleciła przesłuchanie tego nieszczęśnika. – Uśmiechnął się, wypowiadając ostatnie dwa słowa.

– Nie wątpię – mruknęłam. – A jak udało ci się skaptować tego pożal się Boże zamachowca, który miał mnie zlikwidować pod kościołem?

– To było proste. Powiedziałem mu, że to rozkaz samej Nikolaos.

Oczywiście.

– Jak udało ci się zmusić ghule do opuszczenia ich cmentarza? Jakim cudem możesz im rozkazywać? Dlaczego są ci posłuszne?

– Znasz teorię, że jeśli pogrzebiesz na jakimś cmentarzu animatora, pojawią się tam ghule?

– Tak.

– Gdy powstałem z grobu, one również się pojawiły i odtąd już były moje. Dosłownie. Moje.

Zlustrowałam wzrokiem gromadę tych szkaradnych istot – było ich co najmniej dwadzieścia. Całkiem spore stado, nie ma co.

– A więc to w ten sposób, według ciebie, pojawiają się ghule. – Pokręciłam głową. – Na świecie nie ma tak wielu animatorów, aby można było wyjaśnić istnienie tylu ghuli.

– Zastanawiałem się nad tym – przyznał. – Wydaje mi się, że im więcej zombi ożywisz, tym więcej pojawia się potem ghuli.

– Masz na myśli coś w rodzaju kumulacji?

– Dokładnie. Zawsze chciałem przedyskutować tę sprawę z innym animatorem, ale ze zrozumiałych względów było to niemożliwe.

– No jasne – powiedziałam. – To oczywiste. Nie mógłbyś podjąć rozmowy, nie wyjawiając równocześnie, kim jesteś i czego zdołałeś dokonać.

Edward wypalił bez ostrzeżenia. Kula trafiła Zachary’ego w pierś i okręciła wokół osi. Runął na twarz; ghule zastygły w bezruchu. Po chwili Zachary podniósł się na łokciach. Zaraz potem wstał z pomocą jakiegoś mocno wystraszonego ghula.

– Kije i kamienie mogą pogruchotać me kości, ale kule nigdy mnie nie zranią.

– Świetnie, widzę, że masz poczucie humoru – stwierdziłam.

Edward wystrzelił raz jeszcze, ale Zachary zdążył ukryć się za drzewem. Już schowany za pniem, zawołał:

– No, no, tylko nie w głowę! Wypraszam sobie! Nie wiem, co mogłoby się stać, gdybyś wpakował mi kulę między oczy.

– Przekonajmy się – odparł Edward.

– Żegnaj, Anito. Nie zostanę tu dłużej, aby popatrzeć.

To rzekłszy, oddalił się, ochraniany przez gromadę ghuli. Szedł schylony pośród otaczających go złowrogich istot, zapewne obawiał się, że albo ja, albo Edward moglibyśmy wpakować mu kulę w łeb. Być może tak by się stało, ale w tym tłumie ghuli trudno mi było dostrzec jego głowę.

Zza samochodu wyłoniły się dwa następne ghule i przycupnęły na żwirowanym podjeździe. Była wśród nich kobieta przyodziana w strzępy starej sukni.

– Niech zaczną się nas bać – rzucił Edward. Poczułam, że się poruszył, a jego pistolet zagrzmiał dwa razy. Noc przepełnił wysoki, przejmujący jęk. Ghul siedzący dotąd na moim aucie zeskoczył na ziemię i schował się. Ale ze wszystkich stron już nadchodziły następne. Było ich co najmniej piętnaście. Dużo. Za dużo.

Strzeliłam i trafiłam jednego z nich. Upadł na bok i zaczął wić się na żwirowym podjeździe, wydając piskliwy dźwięk jak zraniony królik. Zwierzęce, żałosne skomlenie.

– Mamy dokąd uciec? – zapytał Edward.

– Do komórki na narzędzia – odparłam.

– Jest z drewna?

– Tak.

– To ich nie powstrzyma.

– Nie – przyznałam – ale przynajmniej nie będziemy znajdować się na otwartej przestrzeni.

– W porządku, masz dla mnie jakąś radę, zanim się stąd ruszymy?

– Nie biegnij, po prostu idź, dopóki nie znajdziemy się naprawdę blisko komórki. Kiedy zaczniesz biec, ghule natychmiast rzucą się za tobą w pościg. Pomyślą, że się boisz, i zaatakują.

– Coś jeszcze? – mruknął.

– Nie palisz, prawda?

– Nie, bo co?

– Ghule boją się ognia.

– Świetnie, zostaniemy pożarci żywcem, bo żadne z nas nie pali.

Omal nie wybuchnęłam śmiechem. Edward wyglądał na zniesmaczonego, ale tymczasem ghul sprężył się do skoku i musiałam skupić się na nim. Wpakowałam stworowi kulę między oczy. Nie czas na śmiech.

– Idziemy, powoli i spokojnie – zadecydowałam.

– Szkoda, że zostawiłem pistolet maszynowy w samochodzie.

– Ja też żałuję.

Edward wystrzelił trzy razy, a noc wypełniła się jękami i zwierzęcym skomleniem. Zaczęliśmy iść w stronę komórki na narzędzia. Dzieliło nas od niej jakieś ćwierć mili. To będzie długi spacer.

Jakiś ghul rzucił się na nas. Trafiłam go i przewrócił się na trawę, ale to było jak strzelanie do celu, żadnej krwi, tylko ziejące dziury po kulach. Bolesne, ale to nie wystarczało, aby zniszczyć ghule. Aby je unicestwić, potrzebowaliśmy ognia.

Praktycznie szłam tyłem, jedną ręką dotykając idącego przede mną Edwarda. Ghuli było dużo. Zbyt dużo. Nie zdołamy dotrzeć do komórki. Nie ma mowy. Jeden z kurczaków zagdakał cichutko. I wtedy przyszedł mi do głowy pewien pomysł.

Zastrzeliłam jednego kurczaka. Trafiony ptak zatrzepotał skrzydłami, a drugi wpadł w panikę i zaczął się miotać w ciasnej klatce. Ghule zamarły w bezruchu, po czym jeden z nich uniósł głowę do góry i zaczął węszyć. Świeża krew, chłopcy, częstujcie się, śmiało. Świeże mięso. Dwa ghule niespodziewanie rzuciły się w stronę klatki. Reszta pognała za nimi, stworzenia zaczęły przepychać się brutalnie, usiłując rozerwać klatkę i dotrzeć do znajdujących się wewnątrz smakowitych kąsków.

– Nie zatrzymuj się, Edwardzie, nie biegnij, ale trochę przyspiesz kroku. Kurczaki nie zajmą ich na długo.

Pomaszerowaliśmy odrobinę szybciej. Odgłosy pazurów skrobiących drewno, trzask pękających kości, plusk rozbryzgiwanej krwi i łapczywe mlaskanie żerujących ghuli, a potem ich triumfalne skowyty nie wróżyły nic dobrego.

Byliśmy w połowie drogi do komórki, kiedy noc rozdarł przeraźliwy skowyt, długi i złowrogi. To nie był psi skowyt. Obejrzałam się przez ramię i ujrzałam ghule pędzące na czworakach w naszą stronę.