– Wielkie nieba, Julie – rzekł lekko poirytowany. – Nie zamierzam od razu jej się oświadczyć. Ale chyba widzisz, ile jest w Portland House niezamężnych czy nie zaręczonych kobiet. Tylko ty. No właśnie. A ty jesteś moją siostrą.
Przez chwilę zastanowiła się nad tym. Do tej pory nie przyszło jej do głowy, że Howard może się tu nudzić. Ale rzeczywiście miał rację. Albo prawie.
– Jest też hrabina de Vacheron – zauważyła. Prychnął.
– Musi być ode mnie starsza o cztery czy pięć lat -stwierdził – i ma dwójkę dzieci. Poza tym jest taka nieprzystępna.
– To prawda. – Juliana przyznała, że hrabina mogła zrobić takie wrażenie na Howardzie. A już na pewno nie wyobrażała jej sobie flirtującej z Howardem. – Ale lubię ją. To taka miła osoba. – Ujęła go pod ramię, gdy wstępowali po schodach. – Panna Fitzgerald jest bardzo ładna. I rozumiem, dlaczego wolałbyś nie iść do niej sam w odwiedziny. Chodźmy więc razem, Howardzie.
Gdy półtorej godziny później żwawo podążali w kierunku wioski, Juliana pomyślała, że właściwie cieszy się ze spaceru z bratem. Z nim mogła czuć się zupełnie swobodnie. Starała się pogodzić z sytuacją, w której się obecnie znalazła, i chciała polubić pana Frazera. W pewnym sensie jej się to udało, ponieważ był on nadspodziewanie miły i odnosił się do niej z sympatią. Z drugiej jednak strony wydawał się zbyt pewny siebie i wyrafinowany. Onieśmielał ją i czuła się przy nim okropnie dziecinna.
Teraz jednak przyjemnie było iść obok Howarda i rozmawiać, nie będąc zmuszoną do najmniejszego wysiłku intelektualnego.
Ten poranek okazał się bardzo miły. Pani Fitzgerald, która wyglądała na zmieszaną, kiedy Bertrand dokonywał prezentacji, zaprosiła ich do saloniku na herbatę, ciasto bakaliowe – upieczone przed świętami na próbę, jak wyjaśniła – oraz słodkie bułeczki. Pastor też wyszedł ze swego gabinetu, przysiadł się do nich i zabawiał gości rozmową, podczas gdy oni delektowali się ciastem.
Potem Howard, patrząc znacząco na siostrę, jakby liczył na poparcie, zapytał, czy Fitz i panna Fitzgerald nie mieliby ochoty na przechadzkę, gdyż na dworze jest tak przyjemnie i rześko – choć ciemne chmury na niebie zdawały się przeczyć jego słowom. W odpowiedzi na to pastor zauważył, że chyba zapowiada się śnieg na Boże Narodzenie.
– Ubierz się ciepło, kochanie – rzekła pani Fitzgerald do córki.
Kiedy wyszli z domu, Howard podał ramię pannie Fitzgerald – co zresztą nie było dla Juliany zaskoczeniem.
Nie pozostało jej więc nic innego, jak wziąć pod ramię pana Fitzgeralda, i we czwórkę udali się na spacer -najpierw wiejską alejką, potem polną ścieżką biegnącą wzdłuż porośniętego mchem muru Portland House, aż wreszcie wyszli na otwartą przestrzeń.
Julianie nie przeszkadzało to, że szła z niemal obcym dżentelmenem. Choć nie był wybitnie przystojny, pan Fitzgerald miał bardzo miłą powierzchowność i pogodną twarz. Mógł być osiem czy dziewięć lat starszy od niej, ale nie czuła się onieśmielona z powodu różnicy wieku między nimi. Był jednak tylko synem duchownego i musiał zarabiać na życie jako zarządca majątku. Nie było w nim nic takiego, co by ją peszyło. Nie czuła się niepewna czy zbyt dziecinna jak na swoje lata.
Zadawał jej różne pytania i Juliana stwierdziła, że łatwo jej przychodzi mówienie o sobie i swoim życiu, choć w ciągu dziewiętnastu lat nie wydarzyło się w nim przecież nic szczególnego. Pan Fitzgerald natomiast opowiadał jej o swej pracy, która najwyraźniej go interesowała i satysfakcjonowała. Mówił też o rodzinie księcia i księżnej Portland – o dzieciństwie, które spędził z młodszymi członkami rodu, i o figlach, które płatał razem z nimi. Rozśmieszył ją i od razu poczuła się dobrze w jego obecności.
Jak zauważyła, Howard też czuł się znakomicie w towarzystwie Rosę, którą Juliana uznała za słodką i śliczną – i tylko rok czy dwa lata starszą od niej. A gdy wszyscy czworo zatrzymali się na chwilę, by podziwiać w oddali sylwetkę Portland House, zaczęła rozmowę z Rosę i już tak szły obok siebie, gawędząc niczym najlepsze przyjaciółki. Juliana uświadomiła sobie, że łatwiej jej jest rozmawiać z Rosę niż z hrabiną – może dlatego, że obie w równym stopniu były zaangażowane w konwersację. Juliana zdała sobie sprawę, iż lady de Vacheron jest wdzięcznym słuchaczem, ale nic nie mówi o sobie.
Rosę opowiadała, jak przyjemnie być w domu przez całe dwa tygodnie. I jak lubi dzieci, którymi się zajmuje. I o samotności, która byłaby jeszcze bardziej nieznośna, gdyby brat nie pracował w tym samym domu co ona.
W pewnej chwili Rosę uśmiechnęła się do Juliany przepraszająco.
– To okropne, że opowiadam pani takie rzeczy -powiedziała. – Nigdy z nikim o tym nie mówię, nawet z mamą. Z niektórymi ludźmi od razu tak dobrze się rozmawia. Pani do nich należy, panno Beckford. Proszę mi wybaczyć, że obarczam panią swoimi problemami.
– Niech mi pani mówi po imieniu – rzekła impulsywnie Juliana.
– Och, jak mi miło. Ja jestem Rosę.
Gawędziły w najlepsze, dopóki Howard, który tymczasem rozmawiał z panem Fitzgeraldem, nie zawołał ich i znowu nie porwał Rosę. Juliana miała nadzieję, że brat nie będzie zbyt ostentacyjnie flirtował. Polubiła Rosę i nie chciała, by dziewczyna została zraniona – a przecież sama przyznała, że czuje się samotna. Howard studiował parę lat na uniwersytecie i jakiś czas spędził w Londynie, Juliana przypuszczała więc, że miał pewne doświadczenie w sztuce uwodzenia kobiet, choć z pewnością nie robił wrażenia tak obytego w świecie jak pan Frazer.
Domyślała się też, że pan Frazer posuwał się dalej niż tylko do flirtu z kobietami. Zarumieniła się mocno na samą myśl o czymś tak nieprzyzwoitym.
Kiedy jakiś czas potem wracali z Howardem do Port-land House przez park, Juliana poczuła się szczęśliwsza niż przed paroma godzinami i jakby odrodzona. Odsunęła od siebie myśl, że nie ma ochoty wracać do pałacu.
– Na Jowisza – powiedział Howard – kolejne dni już nie wydają się takie ponure, Julie. Nigdy byś się nie domyśliła, że Rosę i Ruby Lynwood są siostrami, nieprawdaż?
Cała rodzina po śniadaniu udała się do sali balowej, żartując, śmiejąc się i wygłupiając. Ale wszyscy natychmiast spoważnieli, kiedy weszli do sali i zastali tam Claude'a i hrabinę de Vacheron, którzy stali pośrodku, rozmawiając cicho.
Chociaż hrabina wyglądała jak zwykle pięknie, tego ranka nie była ubrana w żaden wspaniały czy olśniewający strój. Miała na sobie prostą wełnianą suknię w kolorze ciemnozielonym, a jej złote włosy były zaczesane do tyłu i upięte w skromny kok na karku.
Wszyscy jednak od razu zobaczyli w niej tę wielką de Vacheron, która grała dla samego potwora z Korsyki, cesarza Napoleona, i zrobiła na nim tak duże wrażenie, że
– jak wieść niesie – aż skłonił się przed nią, a następnie uklęknął. Gorąco oklaskiwał ją sam książę Walii, który wstał z miejsca, a za jego przykładem poszli wszyscy widzowie w teatrze. Na jej cześć wydano także przyjęcie w Carlton House.
Wchodząc więc do sali balowej, czuli się onieśmieleni myślą, że oto niektórzy z nich będą mieli czelność z nią grać. Niepewnie stanęli zatem pod ścianami.
– Pomyślałby kto, że podtrzymujemy walące się mury
– mruknął ironicznie Peregrine do Connie i Sama.
– Jak jakieś gołowąsy na swym pierwszym balu -szepnął Alex do Jacka.
Wtedy Claude i hrabina podnieśli głowy. Claude zmarszczył czoło, a ona się uśmiechnęła.
Nie minęło jeszcze południe. Gdybym był teraz u Reggiego – pomyślał Jack – leżałbym w łóżku. Nie sam oczywiście i niekoniecznie śpiąc. Ale w łóżku. Dałby wszystko, aby być tam w tej chwili. I nie dlatego, że musiał się starać o rękę swej przyszłej żony. Nie, wcale nie dlatego.