Belle uniosła ku niemu usta i nie pozwoliła mu dokończyć. Przywarł do niej całym ciałem, tak że musiała o-przeć się o pień drzewa. Poczuła jego udo napierające na jej kolana. Na nowo niecierpliwie poznawali dłońmi swe ciała, a ich gwałtowne usta złączyły się w chciwym, namiętnym pocałunku. Poczuł, że ogarnął ją podobny ogień, jaki trawił jego. Trwało to minutę, może dwie.
A potem zastygli bez ruchu i stali przytuleni do siebie, z ustami na ustach, z zamkniętymi oczami, upajając się chwilą, która jeszcze trwała. Jack z wolna odchylił głowę i spojrzał jej w oczy. Były martwe.
– Wybacz mi – rzekł miękko.
– Dobre stare czasy nie wrócą, Jack – powiedziała. -Było w nich za dużo bólu. I tyle lat już minęło. To ja cię przepraszam. Przepraszam, że tu przyjechałam. Nie przypuszczałam, iż coś takiego może się znowu zdarzyć.
Ale zdarzyło się. Wciąż rozpaczliwie ją kochał i pragnął jej. I ciągle miał to dziwne uczucie, że jest nieosiągalna. Żył z nią przez rok, miał ją tyle razy. Opiekował się nią, szalał z zazdrości i wściekłości. Obrażał ją, chcąc zadać jej ból, poniżyć, by potem wynieść na nieznane wyżyny. Jego kochanka – a jednak tak samo niedostępna jak słońce i gwiazdy.
– Przepraszam – powtórzył. – Przepraszam za tę zuchwałość. Wybacz mi, Belle. – Odsunął się od niej i odwrócił. – Ale nie musisz się bać o Jacqueline. Traktuję ją jak siostrzenicę albo… córkę. Jeśli mi kiedykolwiek wierzyłaś, uwierz mi i teraz.
– Wierzę ci – powiedziała bezbarwnym głosem. -Naprawdę, Jack. Czy chcesz, bym wróciła do Londynu? Wymyślę jakiś pretekst i jutro wyjadę, jeśli sobie tego życzysz. Nie powinnam była tu przyjeżdżać. To wszystko moja wina.
– Belle – rzekł – jesteśmy dorosłymi ludźmi i powinniśmy zachowywać się w racjonalny, cywilizowany sposób. Zostań. Moi dziadkowie bardzo się cieszą, że tu jesteś. Podobnie zresztą jak wszyscy pozostali. A twoje dzieci powinny spędzić święta w odpowiednim gronie. – Znowu odwrócił się do niej. Ciągle stała oparta o drzewo. W jej oczach zobaczył udrękę. – Lepiej wróćmy do innych. Nie przyjęła ramienia, które jej podał, i szła obok niego.
– Ach, miałem z tobą jeszcze o czymś porozmawiać -rzekł. – Chodzi o naukę gry na skrzypcach. Podobno powiedziałaś, że się nad tym zastanowisz, ale Jacqueline nie wie, czy to znaczy „tak", „nie" czy „może".
– Myślę, że to znaczy „tak" – odparła ze znużeniem. – Chciałam uchronić ją przed takim życiem, jakie ja wiodłam, Jack. Chciałam, by była normalną dziewczyną: w odpowiednim czasie wyszła za mąż i zamieszkała z mężem i dziećmi w jakimś przytulnym domu.
– Może tak będzie – odrzekł. – Na razie to jeszcze dziecko, które lubi grać na skrzypcach.
– Słyszałeś, jak gra. Zeszłego wieczora wyczułam w twoim głosie, że wiesz, o co chodzi. Ona pójdzie w moje ślady. Jej talent zaprowadzi ją tam, gdzie ja zaszłam.
– Było aż tak źle? – zapytał. – Nie musiałaś tego robić, Belle. Mogłaś zostać ze mną. Albo uwić sobie przytulne gniazdko z Vacheronem. Ale ty chciałaś czegoś więcej. Ona także dokona wyboru.
– Nie rozumiesz tego, prawda? – zauważyła. – Nigdy nie rozumiałeś. Ja nie miałam wcale wyboru. Coś zmuszało mnie, bym podążała za swymi marzeniami, coś pchało mnie naprzód. Zawsze chciałam grać, zawsze chciałam to robić jak najlepiej. Ale też pragnęłam innych rzeczy. Miłości, namiętności i… Och, jakie to ma znaczenie? Ale nie mogłam mieć wszystkiego. Jestem kobietą, a jeśli kobieta nie poświęci się wyłącznie małżeństwu i macierzyństwu, uważa się ją za dziwaczkę albo… kurtyzanę.
Dlaczego dziesięć lat temu tak z nim nie rozmawiała? Dlaczego nagle miał wrażenie, że jej w ogóle nie znał?
– Jack – powiedziała – chciałam, aby Jacqueline była inna. Próbowałam ją ochronić. Och, czemu nie można ukształtować swych dzieci tak, jak by się chciało? Kocham Jacqueline. Nie masz pojęcia, jak bardzo.
Mimo jej wcześniejszego sprzeciwu ujął ją pod rękę. Nakrył jej dłoń swoją dłonią.
– I kochaj ją, Belle – powiedział impulsywnie. Był jakoś dziwnie poruszony. – Tylko tyle możesz zrobić, moja droga. Zawsze ją kochaj. Bez względu na wszystko.
Tak właśnie powinien był kochać Belle.
Kiedy na nią spojrzał, zobaczył, że w jej oczach lśnią łzy.
Dzieci wciąż bawiły się nad jeziorem. Niektórzy z dorosłych jeszcze grzali się przy dogasającym ognisku. Jack pochwycił spojrzenie Alexa, które ze zdziwieniem uniósł brwi.
Tego popołudnia Juliana podjęła postanowienie – zamierzała sama pokierować swoim życiem. Miała dziewiętnaście lat, więc był na to najwyższy czas. Do tej pory lękała się życia i ludzi i dlatego biernie pozwalała, by rodzice i babcia podejmowali za nią decyzje i planowali jej życie.
To nie był wcale bunt. Gdyby się zbuntowała, co by potem zrobiła? Nic nie wiedziała o życiu i trudnych wyborach, jakie ze sobą niesie. Bardzo podziwiała Rosę Fitzgerald za to, że miała odwagę odrzucić dwie propozycje małżeństwa i zostać guwernantką. Nie mogła sobie wyobrazić siebie w podobnej sytuacji. Zresztą nie chciałaby być guwernantką.
Juliana była bardzo niewinna i nieśmiała i tych cech właśnie u siebie nienawidziła. Było jej wstyd i głupio, że tak zareagowała na pocałunek pana Frazera wtedy pod drzewem… pocałunek Jacka – specjalnie powtórzyła to w myśli. Niebawem mieli się przecież zaręczyć, nie było więc w tym nic niestosownego – niepotrzebna była im nawet jemioła. Nie miała wprawdzie pojęcia, czy wypada, by ją w ten sposób całował, ale pewnie tak… Przecież zrobił to niemal na oczach wszystkich.
Wszystkiemu winien jej brak obycia. Odskoczyła w tył i zrobiła z siebie prowincjuszkę. Wdzięczna była niebiosom za to, że zjawiła się Jacqueline i wybawiła ją z niezręcznej sytuacji.
Potem od razu skorzystała z okazji i umknęła z Howardem, Rosę i panem Fitzgeraldem do domku nad jeziorem. Za nic w świecie nie chciała wracać do domu z panem… z Jackiem. I to też była dziecinada. Podobnie jak podniecenie i radość, które ją ogarnęły w czasie spaceru na przystań i potem w drodze powrotnej.
Wtedy właśnie stwierdziła, że wolałaby, aby to Fitz -prosił, by tak do niego mówiła – został jej narzeczonym. Nie dlatego, że był szczególnie przystojny czy bardzo jej się podobał. Po prostu przy nim czuła się swobodnie, łatwo jej się z nim rozmawiało, śmiała się naturalnie. Fitz był taki… niegroźny.
To nie on jednak był jej przeznaczony na męża, lecz Jack. Nie miała nic przeciwko niemu, poza tym że zawsze w jego obecności czuła się skrępowana. Był przystojny i oczywiście czarujący, miły i tak dalej… o tak, to niewątpliwie. Miał też piękną posiadłość – był bogaty -i młody… no, w każdym razie jeszcze dość młody. Wprost wymarzony mąż. Kiedy jej powiedziano, że ma go poślubić, była zadowolona, a nawet trochę podekscytowana tym faktem.
Problem jednak polegał na tym, że Juliana często uciekała przed rzeczywistością w marzenia. Wolała marzyć o Jacku niż z nim obcować. Jego pocałunek – tylko pocałunek! – wywołał u niej panikę.
Przyszedł czas, by pokierować swym życiem – stwierdziła, kiedy po powrocie do Portland House znalazła się w pokoju i przebierała się, by pomóc przy dekorowaniu domu. Nie miała ochoty zejść na dół, ale pomyślała, że byłby to z jej strony unik, który i tak niczego by nie zmienił. Jeśli teraz wstydzi się spojrzeć Jackowi w twarz, to wieczorem przy obiedzie będzie jej jeszcze trudniej.
Poślubię Jacka – powiedziała swemu lustrzanemu odbiciu, wygładzając wyimaginowane fałdki sukni. Zamierzała go poślubić nie dlatego, że tak życzyli sobie jej ojciec i babcia, ale ponieważ sama tego chciała. Postanowiła, że w najbliższych dniach będzie zachowywać się w jego towarzystwie tak swobodnie, jak w obecności Fitza. Postanowiła też, że się w Jacku zakocha. Zawsze marzyła, iż wyjdzie za mąż za kogoś, kogo pokocha. Jutro – i przez resztę życia – będzie go traktowała jak kobieta mężczyznę.