Przemawiał do niego cicho, jak gdyby nigdy nic. Chwilę potem mocno złapał chłopca za ręce.
– Tylko spokojnie – rzekł. – Nie próbuj mi pomagać. Pociągnął malca ku sobie, używając więcej siły, niż zamierzał, by jednym szarpnięciem cofnąć się poza krawędź lodu.
– Dobry chłopiec. O, tak. Jeszcze chwila i będziesz bezpieczny.
Wiedział, że lód zaraz się załamie. Czuł to. Choć wymagało to wielkiego samozaparcia, poruszał się wolno, by uratować chociaż dziecko. W momencie gdy Marcel został wyciągnięty z wody i spoczywał płasko na lodzie,
Jack kątem oka zauważył, że od miejsca, gdzie leżał, błyskawicznie rozeszły się zygzakowate pęknięcia.
Mocno odepchnął chłopca od siebie i rzucił go po lodzie w stronę, gdzie -jak się wydawało – czekał już na malca tuzin wyciągniętych rąk. Jack zapomniał o tych wszystkich ludziach na ślizgawce i nie słyszał hałasu, jaki musieli robić – jeśli go w ogóle robili. Bo może stali w milczeniu, wstrzymując oddech z przerażenia.
Ale zanim zdążył o tym pomyśleć, wpadł po głowę do lodowatej wody. Wynurzył się z niej, łapiąc powietrze i w panice myśląc, że już nigdy nie nabierze go w płuca – szok spowodowany gwałtownym ochłodzeniem ciała może przecież wywołać atak serca.
Ale inni nie przyglądali się temu bezczynnie. Alex, a za nim Freddie posuwali się w jego stronę, by z jak najmniejszej odległości rzucić mu linę zrobioną z powiązanych szalików.
– Złap ją, Jack! – krzyknął Alex. – Wyciągniemy cię. Tylko nie wpadaj w panikę, na miłość boską!
Wbrew pozorom wcale nie było łatwo uchwycić mocno szalik zgrabiałymi w zimnej wodzie palcami. Ale byłoby bezdenną głupotą utonąć w najmniejszym z tutejszych jeziorek – pomyślał Jack. Już jako dziesięcioletni chłopcy gardzili tym bajorkiem i nie chcieli w nim pływać, gdyż nawet na środku woda zaledwie zakrywała im głowy, i to wtedy, gdy stali wyprostowani. Utopić się tu byłoby takim samym wstydem, jak utonąć w wannie.
Siłą woli zmusił się, by zacisnąć palce na szaliku. Potem zrobił to samo, co rozkazał wcześniej Marcelowi -rozluźnił mięśnie i pozwolił się wyciągnąć. Kiedy wreszcie stanął na lodzie, wcale nie poczuł się pewniej. Pomyślał, że teraz, gdy już nie grozi mu utonięcie, może umrzeć z zimna.
– Do ogniska, człowieku! – ponaglił go Alex. -1 zdejmij z siebie wszystko, co się da.
– Dzięki Bogu, rozpaliliśmy ognisko – rzekła Annę trzymając w ramionach Kennetha. – Och, Jack. Kochany Jack.
Ona płacze – zauważył Jack. Ale nie słyszał, co mówiła. Zbyt głośno szczękał zębami z zimna. Nigdy w życiu nie było mu tak zimno i nigdy nie przypuszczał, że można tak przemarznąć i nie umrzeć.
– Mmmarcel? – zapytał.
– Jest już przy ognisku – odrzekł Alex, pospiesznie ciągnąc go w tamtym kierunku. Freddie popychał go z drugiej strony, co Jack uświadomił sobie dopiero po chwili. – Isabella od razu go tam zabrała.
Ręce Jacka były tak zgrabiałe, że nie mógł nic nimi zrobić. Gdy podszedł do ogniska i poczuł na twarzy błogosławione ciepło, Alex, Freddie i Ruby ściągnęli z niego surdut, kamizelkę i koszulę, a Hortense – nie mogąc przestać szlochać – zdjęła płaszcz i energicznie narzuciła na ramiona brata, by wytrzeć go od pasa w górę.
– Co bym powiedziała mamie? – wyszlochała. – A Zeb mówi, że nie powinnam się denerwować. Co ja bym powiedziała mamie?
– Żże uttonnąłłem w łłyżce w wody, Hhortie – odrzekł.
– Lepiej nic nie mów, Jack – stwierdziła Ruby jak zwykle stanowczym głosem, całkowicie panując nad sytuacją. – Masz. Wypij czekoladę. Nie, sam nie utrzymasz filiżanki. Ja ci podam.
Musiał znieść to upokorzenie i dać się napoić. Jego zęby dzwoniły o brzeg filiżanki, a kilka kropli napoju spłynęło mu po brodzie. Poczuł ich ciepło na twarzy, a w przełyku i żołądku rozlało mu się przyjemne gorąco. Ktoś okrył go cudownie suchym paltem, a żar bijący od ogniska sprawił, że ciało Jacka zaczęło tajać, choć nadal było mu straszliwie zimno i mokro od pasa w dół.
Wreszcie zaczął przychodzić do siebie. Juliana stała z tyłu i wyglądała na przestraszoną. Fitz otoczył ją ramieniem. Kilkoro dzieci płakało. Ruby nalała mu kolejną filiżankę czekolady. Sądząc po matczynym wyrazie jej twarzy, zamierzała dopilnować, by wypił wszystko do dna. Belle klęczała przy ognisku, owinąwszy Marcela od stóp do głowy swym płaszczem – Jack domyślił się, że dziecko zostało rozebrane do naga – i poiła go czekoladą. Pochylała głowę nad synkiem. Widać było, że w tej chwili nikt poza nim dla niej nie istniał. Jacqueline stała cichutko obok nich, a jej oczy były zaczerwienione. Gdybym miał władzę nad swym ciałem i głosem – pomyślał Jack -zawołałbym ją i przytulił. Wyglądała tak bezradnie.
Tymczasem Freddie – drogi, szarmancki Fred – nie czekając na aprobatę Ruby zdjął płaszcz i okrył nim Belle. Podniósł ją na nogi, otoczył ramieniem i pospiesznie skierował w stronę domu.
Jacqueline stała i patrzyła za nimi.
– Jak myślisz, Jack, możesz iść?
W głosie Alexa słychać było niepokój.
– A jeśli nie będę mógł – zauważył Jack – przerzucisz mnie przez ramię, stary druhu? Myślę, że dam radę.
Rzeczywiście, udało mu się – stanął na zdrętwiałych z zimna nogach, a Alex i Ruby włożyli mu płaszcz i zapięli guziki. Potem zaczęli iść w stronę domu, a milcząca Jacqueline dreptała obok. Za nimi podążyła przejęta rodzina – niczym kondukt żałobny, pomyślał Jack.
– Byłeś niezwykle odważny – rzekła Juliana. – Nigdy w życiu tak się nie bałam. Uratowałeś Marcelowi życie.
– A on ocalił Kennetha – odparł Jack. – Musimy podziękować naszemu małemu bohaterowi, gdy tylko odtaje w domu.
– Czym prędzej wysłaliśmy do domu służącego z poleceniem, by przygotowano dla was gorącą kąpiel – rzekł Perry.
– To brzmi bosko – odparł Jack.
Nagle poczuł, że ktoś trącił go w bok, spojrzał więc w dół i zobaczył Jacqueline drepczącą ze spuszczoną głową.
– Jacqueline. – Dotknął czubka jej głowy. – Twój brat jest już bezpieczny, moja mała. Tylko trochę przemarzł. Ale wkrótce się rozgrzeje.
Zaskoczył go smutek, który zauważył w jej oczach, gdy na niego spojrzała.
– Bałam się, że umrze – powiedziała. – Mama nazywa go naszym promyczkiem i tak jest naprawdę. Tak się bałam, że umrze. A potem się przestraszyłam, że panu też coś się stanie. Nie chciałam, aby pan umarł.
Zaszlochała rozpaczliwie.
– Chodź, Jacqueline. – Annę podeszła do niej z drugiej strony i przemówiła ciepło: – Weź mnie za rękę, kochanie. Pójdziemy do mamy i Marcela, gdy tylko wrócimy do domu. To bardzo dzielny chłopczyk, ten wasz promyczek.
Jack przystanął. Pochylił się i wziął Jacqueline na ręce. Dziewczynka objęła go za szyję i przytuliła się, a gdy szedł, schowała twarz w kołnierzu jego płaszcza.
– Nie dałbym mu zginąć – szepnął jej do ucha. – Nie było prawdziwego niebezpieczeństwa, tylko to okropne zimno.
Zrobiło mu się cieplej, mimo że nadal miał wilgotne spodnie, pończochy i buty. Zrobiło mu się cieplej, kiedy ją przytulił.
Rozdział czternasty
Marcel po powrocie do domu wcale nie chciał położyć się do łóżka i spać. Prosił, by przebrano go w suche ubranie i pozwolono mu się bawić. Ale bardzo przemarzł i Isabella widziała, że stawał się coraz senniejszy, kiedy tak siedział w wannie, a ona polewała go gorącą wodą.
– Nie mogłybyśmy mieć odważniejszego mężczyzny w rodzinie – rzekła uśmiechając się do niego.