Выбрать главу

Sprowadzenie hrabiny de Vacheron do Portland House na święta było niewątpliwie wielkim sukcesem księżnej. Obecni w salonie zaczęli więc klaskać uprzejmie, niemal tak jakby sławna aktorka coś dla nich zagrała. A potem dały się słyszeć pomruki zachwytu, a nawet okrzyki entuzjazmu.

Hrabina uśmiechnęła się i z wdziękiem skłoniła głowę, dziękując za uznanie. Ze swą zapierającą dech urodą -wysoką i kształtną sylwetką, złocistymi włosami i delikatnymi rysami – zwykle sprawiała na urzeczonej publiczności wrażenie bogini nie z tego świata.

– Chodź, moja droga – rzekła księżna z królewskim dostojeństwem. Otoczyła ramieniem wyższą od siebie kobietę i pewnym krokiem poprowadziła ją w głąb salonu. – Przedstawię ci naszą rodzinę i gości, a potem chciałabym, abyś czuła się jak w domu.

Postępowała zgodnie z tym samym ceremoniałem co poprzedniego dnia, prowadząc gościa przez środek pokoju do księcia, któremu Peregrine i Stanley pomogli wstać. Jack, konwersujący z Juliana i jej bratem, przeprosił ich i przeszedłszy nonszalancko przez salon, stanął samotnie przy fortepianie. W ten sposób zyskał pewność, że zostanie przedstawiony wielkiej hrabinie na końcu. Przez chwilę nawet wydawało się, iż babcia o nim zapomniała, lecz cioteczna babka Emily wskazała na niego, więc księżna z ujmującym uśmiechem zwróciła się w jego stronę.

– I mój trzeci wnuk, kochanie – powiedziała. – Jack Frazer, syn mojej córki, lady Maud.

Niedawno przybyła znakomitość odwróciła głowę, by na niego spojrzeć.

Była niezwykłej piękności. Wiedział, że hrabina musi mieć prawie trzydzieści lat. Jednak na swój sposób jej uroda była tak samo nieskazitelna jak Juliany. A nawet bardziej żywa i ujmująca ze względu na urok dojrzałości. Już nie młodość, lecz doświadczenia życiowe i cierpienie złagodziły jej rysy. Była o wiele piękniejsza niż dziesięć lat temu.

Jack uśmiechnął się kącikami ust, gdy jej wzrok napotkał jego spojrzenie i zatrzymał je na chwilę. Na kilka milczących chwil.

– Witaj, Jack – odezwała się wreszcie miękkim, dźwięcznym głosem, zdradzającym siłę, którą potrafił przybrać na scenie.

– Witaj, Belle – powiedział równie spokojnie.

– Ach! – rzekła księżna z widocznym zadowoleniem. – Więc się znacie. Wobec tego powierzam ci hrabinę, Jack. Baw ją, a ja tymczasem poproszę, by przyniesiono wam herbatę i ciasteczka.

Jack nagle pożałował – i to gorzko pożałował – że babcia zrezygnowała ze swego żelaznego programu i nie wynalazła sztuki, którą mogliby przygotować na gwiazdkę. Żałował, że nie dostał w niej głównej roli, takiej, która zajęłaby mu każdą wolną chwilę, teraz i w święta. Wszystko byłoby lepsze niż to. Tysiąc razy lepsze.

– Minęło wiele czasu, Belle – powiedział uśmiechając się półgębkiem.

– Tak – przyznała. Nie spuściła wzroku z twarzy Jacka, jak się tego spodziewał – ani na jego podbródek, ani na fular. Patrzyła na niego śmiało tymi swoimi zielonymi oczami, które tak doskonale potrafiły wyrażać uczucia. -Dziewięć lat. Nie byłeś na żadnym z moich przedstawień, odkąd wróciłam?

– Nie – odparł – miałem ciekawsze zajęcia.

Nawet nie mrugnęła i wyraz jej twarzy się nie zmienił.

– Niepotrzebnie pytałam – rzekła. – Wiedziałabym, gdybyś był na widowni. Wyczułabym twoją obecność.

Stali patrząc na siebie przez minutę lub dwie, dopóki Annę nie przyniosła filiżanki herbaty dla hrabiny i nie zaczęła konwersacji. Jack został jeszcze chwilę, po czym mruknął jakąś wymówkę i odszedł.

Tak, była o wiele piękniejsza niż kiedyś. Ale przecież z dziewczęcia stała się kobietą. I była teraz kimś – hrabiną de Vacheron i matką dziedzica tytułu, a nie początkującą aktoreczką.

Jego pierwsza kobieta.

Jego pierwsza miłość.

Jego jedyna miłość.

Nigdy nie zaznał już takiej namiętności.

Isabella zdawała sobie sprawę, że gdy aktor był już znany, a nawet sławny, zaczynał grać także poza sceną. Życie takiej osoby samo stawało się w pewnym sensie przedstawieniem. To było coś, czemu nie chciała ulec. Pragnęła być sobą, gdy przebywała w towarzystwie innych, tak samo jak wtedy, kiedy była sama albo z dziećmi. Ale to nie było łatwe.

Teraz jednak cieszyła się, że potrafi grać, udawać spokojną i pewną siebie, a nawet łaskawą, gdy tak naprawdę czuła się zupełnie inaczej.

Księżna najpierw zabrała ją i jej pociechy do dziecinnego pokoju, gdzie przedstawiła je starszym jego mieszkańcom. Wokół nich zebrały się całe hordy zaciekawionych maluchów. Jacqueline przyjmowała to wszystko ze spokojem. Marcelowi natomiast zabłysły oczy.

Potem księżna zaprowadziła hrabinę do jej pokoju i zabawiała ją rozmową, podczas gdy ta myła dłonie i twarz, przebierała się, a pokojówka czesała jej włosy. Przez cały ten czas Isabella uśmiechała się, uczestniczyła w rozmowie i zachowywała się tak, jakby serce wcale nie tłukło jej się w piersi i jakby wcale nie pragnęła uciec z tego pokoju, zbiec po schodach i ruszyć co koń wyskoczy w kierunku Londynu.

Kiedy weszły do salonu, wydało jej się, że go tam nie ma. Rozejrzawszy się uważnie, nie dostrzegła żadnej znajomej twarzy. Ale wyczuła jego obecność i po chwili – mimo że nie patrzyła w tamtym kierunku – zauważyła go stojącego przy fortepianie po drugiej stronie salonu.

Ci wszyscy ludzie, którzy spojrzeli na nią z uprzejmym zainteresowaniem i pochlebiającym jej podziwem, gdy rozpoznali w niej znaną aktorkę albo kiedy z ust księżnej dowiedzieli się, kim jest – ci wszyscy ludzie byli jego krewnymi. A ona była niegdyś jego kochanką. Przez cały rok żyli razem. A potem opuściła go i wyjechała do Francji…

Nigdy bardziej niż teraz nie dziękowała niebiosom za swe zdolności aktorskie i za to, że była w stanie z godnością stawić czoło temu tłumowi nieznajomych. Gdy tak stała i patrzyła na nich wszystkich, ludzi z krwi i kości, wiedziała, że nie powinna była tu przyjeżdżać. I pomyślała z pewnym żalem o lordzie Helwich i jego zaproszeniu.

Jack się zmienił. To było jej pierwsze wrażenie, kiedy wreszcie znalazła się przy nim, i musiała na niego spojrzeć i odezwać się. Te dziewięć lat, które minęło od czasu, gdy widziała go po raz ostatni, odcisnęło na nim swoje piętno. Nie był już chłopcem, choć i wtedy miał dwadzieścia jeden lat. Nie był już tak chłopięco szczupły ani nie miał tego otwartego, żarliwego spojrzenia, które sprawiało, że wydawał jej się taki piękny i pociągający.

A jednak teraz był przystojniejszy. Miał ciało mężczyzny, ciągle smukłe, lecz silniejsze. Jego rysy stały się bardziej męskie, a twarz była uderzająco piękna. Ciągle miał mocne, ciemne włosy. Natomiast oczy – te urzekające ciemne oczy – zmieniły się. Były w nich cynizm, szyderstwo, zarówno w stosunku do siebie, jak i do innych. A w grymasie ust było coś z pogardy, kiedy niewyraźnie uśmiechnął się do niej. Przecież to nie był wcale uśmiech – uświadomiła sobie.

Zdołała wymówić jego imię. Zdołała zamienić z nim kilka zdawkowych słów – choć nie wiedziała o czym -podobnie jak z Annę, wicehrabiną Merrick, która do nich podeszła. I cały czas czuła się tak, jakby jakaś gigantyczna pięść zadała jej cios w żołądek.

Bardzo pragnęła znowu go zobaczyć i jednocześnie bała się tego. Nie miała jednak pojęcia, jak to będzie, kiedy się spotkają.

Jack!

Kochała go z szaleńczym, głupim, bezgranicznym oddaniem, właściwym młodości. A potem znienawidziła go z taką samą gwałtownością. Nie. Nigdy nie była w stanie go nienawidzić. Nigdy tak do końca. To nie była nienawiść. Po prostu pogodziła się z rzeczywistością i nie mogła wybaczyć sobie naiwności, która nie pozwalała jej od początku zobaczyć wszystkiego we właściwym świetle.