Выбрать главу

— Oczywiście, że tak — odparł głos. — Nietrudno jest być właścicielem czegoś albo nawet wszystkiego. Wystarczy wiedzieć, że to twoje, i być gotowym z tego zrezygnować. W ten właśnie sposób Pan stał się właścicielem lasu. W moim śnie przyszedł do mnie. Ty także byłeś w moim śnie. Prowadziłeś na łańcuchu smutną dziewczynę. Była bardzo, bardzo smutna. Pan rozkazał, bym ci pomogła.

— Mnie'?

— I sprawił, że poczułam nagłe ciepło i miękki, przyjemny dreszcz w środku, od czubków liści po koniuszki korzeni. A kiedy się obudziłam, leżałeś tu. Spałeś twardo, z głową opartą o mój pień, chrapiąc jak świniak.

Tristran podrapał się po nosie. Przestał szukać kobiety ukrytej w gałęziach buku. Zamiast tego spojrzał uważniej na samo drzewo.

— Jesteś drzewem — rzekł, przekładając swe myśli na słowa.

— Nie zawsze byłam drzewem — usłyszał odpowiedź pośród szeleszczących bukowych liści. — Pewien mag za mienił mnie w drzewo.

— Czym byłaś wcześniej? — spytał Tristran. — Myślisz że mnie lubi?

— Kto? — Pan. Gdybyś ty był władcą lasu, nie powierzałbyś komuś zadania i nie kazał udzielić wszelkiego dostępnego wsparcia i pomocy, gdybyś go nie lubił, prawda?

— No, cóż… — zaczął Tristran. Zanim jednak znalazł dyplomatyczną odpowiedź, drzewo rzekło:

— Nimfy. Byłam leśną nimfą. Ale kiedyś zaczął mnie ścigać książę. Nie miły książę, lecz wręcz przeciwnie. Można by sądzić, że książę, nawet ten niewłaściwy, zrozumie, że istnieją pewne granice, prawda?

— Można?

— Tak właśnie uważam. Ale on nie przyjął tego do wiadomości, toteż w biegu odmówiłam inwokację i — ba-bum! — stałam się drzewem. Co o mnie myślisz?

— No cóż — rzekł Tristran. — Nie wiem, jak wyglądałaś jako leśna nimfa, droga pani, ale drzewem jesteś wspaniałym.

Drzewo nie odpowiedziało, lecz jego liście zaszumiały w podziękowaniu.

— Jako nimfa też byłam niczego sobie — przyznała nieśmiało.

— Jaką dokładnie pomoc i wsparcie masz na myśli? — spytał Tristran. — Nie żebym był niewdzięczny; w tej chwili potrzebna mi wszelka możliwa pomoc i wsparcie, ale drzewo nie jest najoczywistszym źródłem owej pomocy. Nie możesz mi towarzyszyć, nakarmić, sprowadzić tu gwiazdy ani odesłać nas do Muru na spotkanie z moją ukochaną. Z pewnością znakomicie spisałabyś się, osłaniając mnie przed deszczem, gdyby padało, ale w tej chwili akurat nie pada…

Drzewo zaszeleściło.

— Może po prostu opowiedz mi całą historię? Pozwól, że ja osądzę, czy potrafię ci pomóc.

Tristran zaprotestował. Czuł, jak gwiazda oddala się coraz bardziej z prędkością galopującego jednorożca i wiedział, że nie ma czasu do stracenia, a już z pewnością nie powinien go marnować na opowiadanie o swym życiu. Nagle jednak przyszło mu na myśl, że, jak dotąd wszelkie postępy, które poczynił w swej wyprawie, zawdzięczał pomocy innych. Usiadł zatem na miękkiej ściółce i opowiedział bukowi o wszystkim, co tylko przyszło mu na myśclass="underline" o swej prawdziwej i czystej miłości do Victorii Forester, obietnicy, że przyniesie jej gwiazdę — nie jakąś tam gwiazdę, lecz tę, której upadek obserwowali razem ze szczytu wzgórza Dyties, i o swej podróży do Krainy Czarów. Opowiedział drzewu o swoich przygodach o włochatym człowieczku i małym ludku, który ukradł mu melonik, o magicznej świecy, o tym jak pokonał niezliczone mile dzielące go od leżącej na polanie gwiazdy, o lwie, jednorożcu i o tym, jak ją utracił.

Kiedy skończył swą historię, umilkł. Rdzawe liście nad jego głową zadrżały lekko, jakby poruszone łagodnym powiewem wiatru, a potem mocniej, jak gdyby szarpnęła nimi wichura, zwiastująca nadejście burzy. Potem zaś ich szelest obniżył się i nad swą głową Tristran usłyszał niski, pełen napięcia głos.

— Gdybyś pozostawił ją spętaną, a ona by uciekła, żadna siła na niebie i ziemi nie zmusiłaby mnie, bym ci pomogła, nawet gdyby zjawili się tu osobiście wielki Pan czy pani Sylvia. Ale uwolniłeś ją z łańcucha i dlatego ci pomogę.

— Dziękuję — rzekł Tristran.

— Powiem ci trzy rzeczy. Dwie teraz, a trzecią, gdy będziesz potrzebował jej najbardziej. Sam musisz osądzić, kiedy nadejdzie ta chwila.

Po pierwsze, gwieździe grozi ogromne niebezpieczeństwo. Wieści i pogłoski w lesie szybko się rozchodzą; drzewa rozmawiają z wiatrem; wiatr przekazuje nowiny kolejnym lasom. Są tacy, którzy chcą skrzywdzić gwiazdę, bardziej niż skrzywdzić. Musisz ją znaleźć i chronić. Po drugie, istnieje ścieżka wiodąca przez ten las, za tamtym świerkiem (a mogłabym ci opowiedzieć o nim takie rzeczy, że nawet głaz by się zarumienił). Za kilka minut ścieżką będzie jechał powóz. Pospiesz się, to go złapiesz. A po trzecie, wyciągnij ręce.

Tristran posłuchał. Z korony drzewa spadł powoli rdzawy liść, wirując i szybując w powietrzu. Wylądował dokładnie na jego prawej dłoni.

— Proszę — rzekło drzewo. — Schowaj go w bezpiecznym miejscu i posłuchaj, gdy będziesz najbardziej potrzebował pomocy. A teraz biegnij! Powóz prawie już tu jest.Biegnij!

Tristran podniósł torbę i pobiegł, po drodze wsuwając liść do kieszeni tuniki. Słyszał zbliżający się tętent kopyt i wiedział, że nie zdąży na czas. Lecz gnany rozpaczą wciąż biegł, coraz szybciej, aż w końcu słyszał już wyłącznie dudnienie własnego serca, pulsowanie krwi w uszach i syk wciąganego w płuca powietrza. Desperacko przeciskał się przez zarośla. Wypadł na ścieżkę i ujrzał zbliżający się powóz.

Był cały czarny. Ciągnęły go cztery czarne jak noc konie, którymi powoził blady mężczyzna w długiej czarnej szacie. Od Tristrana dzieliło go dwadzieścia kroków. Chłopak stał w miejscu, zachłystując się powietrzem, a potem spróbował krzyknąć, lecz gardło miał suche, brakło mu tchu i z jego ust dobył się jedynie ochrypły szept. Spróbował ponownie i jęknął.

Powóz minął go, nawet nie zwalniając.Tristran usiadł na ziemi, żeby odpocząć, potem jednak, gnany obawą o los gwiazdy, wstał i ruszył najszybciej, jak Potrafił, naprzód leśną ścieżką. Szedł zaledwie dziesięć minut, gdy znów natknął się na czarny powóz. Wielki konar, grubością dorównujący niektórym drzewom, odłamał się od dębu i runął dokładnie na ścieżkę przed zaprzęgiem. Woźnica, będący jednocześnie jedynym pasażerem, próbował usunąć przeszkodę.

— Niezwykła rzecz — rzekł nieznajomy, odziany w długą czarną szatę. Tristran na oko ocenił, że woźnica zbliża się do pięćdziesiątki. — Nie było żadnego wiatru ani burzy. Gałąź po prostu upadła. Przeraziła konie. — Głos miał głęboki i donośny.

Tristran i woźnica wyprzęgli konie i przywiązali je do konaru, który następnie zaczęli pchać. Czwórka koni ciągnęła. Razem z trudem odsunęli przeszkodę na bok. Tristran podziękował w duchu dębowi, który zrzucił konar, bukowi i Panu, władcy puszczy, a potem spytał woźnicy, czy zechce przewieźć go przez las.

— Nie biorę pasażerów — oznajmił tamten, pocierając zarośnięty podbródek.

— Oczywiście — rzekł Tristran. — Ale beze mnie wciąż byś tu tkwił. Z pewnością to Opatrzność przysłała cię do mnie, tak jak mnie do ciebie. Nie musisz zbaczać ze szlaku, a być może nadejdzie chwila, gdy przyda ci się druga para rąk.

Woźnica zmierzył Tristrana wzrokiem od stóp do głów. Potem sięgnął do wiszącej u pasa aksamitnej sakiewki i wyjął z niej garść kwadratowych czerwonych płytek z granitu.

— Wybierz jedną — polecił.

Tristran wyciągnął płytkę i pokazał nieznajomemu wyryty na niej symbol.