– A jak byś wolał? Żeby je zarżnięto w jatce, to byś nie musiał o tym myśleć?
– Tak.
– Obudź się, David. Jesteśmy na wsi. Jesteśmy w Afryce. Lucy zrobiła się ostatnio kąśliwa; jej ojciec nie potrafi tego niczym usprawiedliwić. W odpowiedzi zwykłe wycofuje się i milknie. Bywają okresy, kiedy mijają się w domu jak dwoje obcych ludzi. Mówi sobie, że musi być cierpliwy, że za Lucy wciąż wlecze się cień napaści, że tylko upływ czasu pozwoli jej znów wrócić do siebie. A jeśli to mylna diagnoza? Jeśli po takim napadzie człowiek nigdy już do siebie nie wraca, lecz przemienia się w zupełnie inną, mroczniejszą osobę? Zmienne nastroje Lucy mogą też mieć bardziej złowrogie wyjaśnienie, o którym Lurie nie umie przestać myśleć.
– Lucy – pyta jeszcze tego samego dnia, znienacka. – Czy ty może coś przede mną ukrywasz, co? Czy aby czegoś nie złapałaś od tych mężczyzn?
Lucy siedzi na kanapie, w piżamie i szlafroku, bawiąc się z kotem. Minęło południe. Kot jest młody, żwawy, figlarny. Dziewczyna macha mu przed nosem paskiem od szlafroka. Kot trzepie łapką w pasek, zadając szybkie, lekkie ciosy, raz-dwa-trzy-cztery.
– Mężczyzn? – pyta Lucy. – Jakich mężczyzn?
Macha paskiem w bok, a kot daje nura w ślad za jej ruchem. Jakich mężczyzn? Serce staje mu w piersi. Oszalała? Nie chce pamiętać?
Ale ona, jak widać, tylko się z nim przekomarza.
– Nie jestem już dzieckiem, David – mówi. – Byłam u doktora, zrobiłam badania, zrobiłam wszystko, co w granicach rozsądku jest wykonalne. Teraz mogę już tylko czekać.
– Rozumiem. A czy trafnie się domyślam, na co mianowicie czekasz?
– Tak.
– Jak długo to potrwa? Lucy wzrusza ramionami.
– Miesiąc. Trzy miesiące. Może dłużej. Nauka jeszcze nie określiła maksymalnej długości takiego oczekiwania. Kto wie, może do końca życia.
Kot szybkim susem atakuje pasek, ale zabawa już się skończyła.
Lurie siada obok córki; kot zeskakuje z kanapy i odchodzi na sztywnych łapach. David bierze Lucy za rękę. Kiedy siedzi tak blisko niej, zalatuje go lekko nieświeża, niedomyta woń.
– Na pewno nie do końca życia, kochanie – mówi. – Przynajmniej to cię ominie.
Resztę dnia owce spędzają nad zbiornikiem, tam gdzie je uwiązał. Nazajutrz rano znów stoją na gołej ziemi koło stajni. Pożyją pewnie do sobotniego ranka, czyli jeszcze dwie doby. Dosyć żałosny sposób na przeżycie ostatnich dwóch dni, jakie ma się przed sobą. Wiejskie obyczaje – tak kwituje to Lucy. Luriemu nasuwają się inne słowa: obojętność, nieczułość. Skoro wieś może osądzać miasto, to i miastu wolno osądzić wieś. Przyszło mu do głowy, żeby odkupić owce od Petrusa. Ale co to da? Petrus kupi nowe zwierzęta na ubój, a zarobioną różnicę schowa do kieszeni. A co Lurie zrobi z owcami, kiedy już je wykupi z niewoli? Puści je wolno na publicznej drodze? Zamknie w psich boksach i będzie karmił sianem? Między nim a dwiema persjankami wytworzyła się chyba swojego rodzaju więź – sam nie wie, jak do tego doszło. Nie jest to żadna serdeczność. W gruncie rzeczy wcale nie czuje się związany z akurat tymi dwiema owcami, których nie potrafiłby nawet wyszukać spośród całego stada. A jednak – nagle i bez powodu – ich los nabrał dla niego znaczenia. Lurie stoi przed nimi, pod prażącym słońcem, czekając, aż ucichnie mu szum w głowie, czekając na znak. W ucho jednej z owiec usiłuje wleźć mucha. Ucho drga. Mucha odlatuje, zatacza koło, wraca, siada. Ucho znowu drga.
Lurie zbliża się o krok. Zaniepokojona owca cofa się, na ile łańcuch pozwala. David przypomina sobie, jak Bev Shaw trącała głową starego kozła z poszarpanymi jądrami, głaskała go, pocieszała, wnikała w jego życie. Jak jej się udaje ta komunia ze zwierzętami? Widocznie jest w tym jakaś sztuczka, której on nie zna. Może trzeba być innego typu osobą, mniej skomplikowaną. Słońce praży go w twarz całą mocą swojej wiosennej promienności. Czy muszę się zmienić? – w duchu zadaje sobie pytanie David. Czy muszę stać się taki, jak Bev Shaw? Rozmawia potem z Lucy.
– Zastanawiam się nad tym przyjęciem Petrusa. W sumie wolałbym tam nie iść. Czy mogę bez nieuprzejmości zrobić unik?
– Chodzi o te owce?
– Tak. Nie. Nie zmieniłem poglądów, jeśli o to pytasz. Dalej nie wierzę, że zwierzęta istnieją jako naprawdę indywidualne byty. Nad tym, które z nich przeżyją, a które zginą, z mojego punktu widzenia nie warto rozdzierać szat. A jednak…
– A jednak…?
– A jednak w tym akurat przypadku jakoś mnie to niepokoi. Nie umiem powiedzieć, dlaczego.
– No cóż, nie licz na to, że Petrus i jego goście z szacunku dla ciebie i twojej wrażliwości wyrzekną się baranich kotletów.
– Nie żądam aż tyle. Po prostu wołałbym nie być na przyjęciu, przynajmniej nie tym razem. Przepraszam. Nigdy sobie nie wyobrażałem, że w końcu uderzę w taki ton.
– Wiesz, David, Bóg postępuje tajemniczo.
– Nie kpij ze mnie.
Coraz bliżej sobota, dzień targowy.
– Otwieramy tym razem stoisko? – pyta Lurie.
Lucy wzrusza ramionami.
– Sam zdecyduj – mówi.
David postanawia nie otwierać stoiska. Nie docieka przyczyn decyzji córki; właściwie przyjął ją z ulgą. W sobotnie południe przygotowania do uroczystości u Petrusa zaczynają się od przyjazdu pół tuzina kobiet, ubranych odświętnie jak do kościoła – tak przynajmniej wydaje się Luriemu. Kobiety rozpalają za stajnią ognisko. Niebawem wiatr przynosi odór gotujących się flaków, David zgaduje więc, że czyn się dokonał, i to aż dwukrotnie, czyli już po wszystkim. Czy powinien opłakiwać ofiary? Czy stosowne jest opłakiwanie śmierci stworzeń, które same wzajemnie się nie opłakują? Zaglądając we własne serce, znajduje w nim tylko jakiś nieokreślony smutek. Za blisko, myśli: mieszkamy za blisko Petrusa. To tak, jakby się miało wspólny dom z obcymi ludźmi, wspólne hałasy, wspólne zapachy.
Puka do drzwi Lucy.
– Przejdziesz się trochę? – pyta.
– Dziękuję, nie mam ochoty. Zabierz Katy.
Bierze ze sobą buldożkę, ta jednak tak się wlecze i dąsa, że zirytowany zapędza ją z powrotem na farmę, a sam rusza szybkim krokiem, żeby zatoczyć ośmiokilometrową pętlę i porządnie się zmęczyć. O piątej zaczynają przybywać goście – autami, taksówkami, pieszo. Lurie obserwuje ich zza Branki w kuchennym oknie. Większość gości to rówieśnicy gospodarza – stateczni, masywni. Wszyscy jakoś szczególnie skaczą wokół jednej staruszki: Petrus w niebieskim garniturze i jaskraworóżowej koszuli wychodzi aż na drogę, żeby ją powitać. Dopiero po zmroku zaczyna się pojawiać młodzież. Wiatr niesie szmer rozmów, śmiech i muzykę, która Luriemu przypomina Johannesburg z czasów jego własnej młodości. Całkiem znośna, myśli David. Właściwie całkiem niezła.
– Już pora – mówi Lucy. – Idziesz?
Ubrana jest w nietypowy dla siebie sposób: sukienka do kolan i buty na wysokich obcasach, sznur korali z malowanego drewna i takież kolczyki. Lurie nie jest pewien, czy mu się to wszystko razem podoba.
– Dobrze, pójdę. Jestem gotów.
– Nie wziąłeś z miasta garnituru?
– Nie.
– No to przynajmniej załóż krawat.
– Myślałem, że jesteśmy na wsi.
– Tym bardziej trzeba się wystroić. To w jego życiu wielki dzień.
Lucy trzyma w ręku małą latarkę. Idą ścieżką prowadzącą do domu Petrusa, ojciec z córką ramię w ramię. Ona oświetla drogę, on niesie ich wspólny dar.
W otwartych drzwiach przystają z uśmiechem. Petrusa nie widać, ale mała dziewczynka w odświętnej sukience podchodzi do nich i wprowadza ich do środka.
Stara stajnia nie ma sufitu ani prawdziwej podłogi, lecz jest przynajmniej przestronna i zelektryfikowana. Lampy z abażurami i obrazki na ścianach (Słoneczniki Van Gogha, Dama w błękitnej sukni Tretchikoffa, Jane Fonda w kostiumie Barbarelli, Doctor Khumalo strzelający gola) łagodzą ponury nastrój wnętrza. Prócz Lucy i jej ojca nie ma żadnych białych. Ludzie tańczą przy staromodnym afrojazzie, który Lurie słyszał jeszcze przed wyjściem z domu. Rzucają ciekawe spojrzenia na dwoje nowo przybyłych – a może tylko na jego biały czepek. Lucy zna niektóre kobiety. Zaczyna przedstawiać je Luriemu. Potem zjawia się Petrus i staje przy nich. Nie nadskakuje, nie proponuje nic do picia, mówi natomiast: