Выбрать главу

Sklecona w ten sposób historia rozwija się bez jakichkolwiek cieni. Wiejskie życie w całej swojej idiotycznej prostocie. Jakże chciałby, żeby to była prawda! Znużyły go już cienie, komplikacje, skomplikowani ludzie. Kocha córkę, ale nieraz żałuje, że nie jest prostsza – prostsza, bardziej uporządkowana. Mężczyzna, który ją zgwałcił, przywódca bandy, był właśnie taki. Jak ostrze tnące wiatr. Przez chwilę widzi samego siebie rozciągniętego na stole operacyjnym. Błyska skalpel; rozcinają go od gardła aż po krocze; widzi to wszystko, ale nie czuje bólu. Brodaty chirurg pochyla się nad nim, marszcząc brwi. Co ma znaczyć ten cały bałagan? – warczy. Szturcha palcem pęcherz żółciowy. Co to takiego? Wycina pęcherz i odrzuca go na bok. Szturcha palcem serce. A to co znowu?

– Czy pańska córka prowadzi farmę zupełnie sama? – pyta Isaacs.

– Jest tam człowiek, który jej czasem pomaga. Petrus. Afrykanin. – Opowiada im o Petrusie, o solidnym, rzetelnym Petrusie, co ma dwie żony i umiarkowane ambicje.

Jest mniej głodny, niż się spodziewał. Rozmowa utyka, ale jakoś udaje się przebrnąć przez kolację. Desiree przeprasza i wychodzi, żeby odrobić lekcje. Pani Isaacs sprząta ze stołu.

– Czas na mnie – oświadcza Lurie. – Rano muszę wcześnie wyruszyć.

– Zaraz, niech pan jeszcze trochę posiedzi – mówi Isaacs.

Zostają sami. Lurie nie może już dłużej się wymigiwać.

– Co do Melanie – zaczyna.

– Tak?

– Jeszcze tylko słowo i zaraz kończę. Wierzę, że między nią a mną mogło inaczej się ułożyć, mimo różnicy wieku. Ale czegoś nie zdołałem z siebie dać, czegoś… – przez chwilę szuka właściwego słowa, po czym dodaje: -…lirycznego. Brak we mnie liryzmu. Zbyt łatwo radzę sobie z miłością. Nawet kiedy płonę, nie śpiewam. Nie wiem, czy pan mnie rozumie. I tego właśnie żałuję. Żałuję, że pańska córka musiała z mojego powodu przeżyć to, co przeżyła. Ma pan wspaniałą rodzinę. Przepraszam za ból, który zadałem panu i pańskiej żonie. Proszę o wybaczenie. „Wspaniała” to nie najcelniejsze określenie. Prędzej „wzorowa”.

– Czyli – stwierdza Isaacs – w końcu pan jednak przeprosił. Ciekaw byłem, kiedy wreszcie się pan na to zdobędzie. – Chwilę się zastanawia. Nie usiadł na swoim miejscu, a teraz zaczyna przechadzać się po pokoju. – Żałuje pan. Mówi pan, że zabrakło w panu liryzmu. Gdyby był w panu ten liryzm, nie znaleźlibyśmy się w dzisiejszej sytuacji. A ja powiadam, no cóż, wszyscy żałujemy, jak nas przyłapią. O, wtedy to już bardzo żałujemy. Ale nie należy pytać, czy nam żal. Istotne pytanie dotyczy tego, jaką dostaliśmy nauczkę? Pytanie brzmi, co teraz zrobimy, skoro już zaczęliśmy żałować?

Lurie chce odpowiedzieć, ale tamten podnosi rękę.

– Czy mogę w pańskiej obecności użyć słowa „Bóg”? Nie jest pan jednym z tych ludzi, których wyprowadza z równowagi dźwięk boskiego imienia? Otóż pytanie brzmi, czego Bóg żąda od pana oprócz głębokiego żalu? Ma pan jakiś pomysł, panie Lurie?

Chociaż rozprasza go to, że Isaacs chodzi tam i z powrotem, David stara się uważnie dobierać słowa.

– Na ogół w takiej sytuacji twierdziłbym – mówi – że po przekroczeniu pewnego wieku człowiek jest już za stary, żeby czegokolwiek nowego się nauczyć. Potrafi tylko ponosić karę za karą.

Ale może to nieprawda, przynajmniej nie zawsze. Czekam, co się okaże. Jeśli idzie o Boga, jestem niewierzący, więc to, co pan nazywa Bogiem i boskimi życzeniami, muszę określić po swojemu. A wedle mojego własnego nazewnictwa ponoszę teraz karę za to, co zaszło między mną a pańską córką. Popadłem w stan pohańbienia, z którego niełatwo mi będzie się podźwignąć. Nie próbowałem uniknąć tej kary. Nie śmiem przeciwko niej się burzyć. Na odwrót, dzień w dzień odbywam ją całym sobą, usiłując zaakceptować hańbę jaką swoją kondycję. Czy pańskim zdaniem Bogu wystarczy, że żyję pod brzemieniem bezterminowej hańby?

– Nie wiem, panie Lurie. Na ogół w takiej sytuacji odpowiedziałbym: nie mnie proszę pytać, tylko Boga. Ale skoro pan się nie modli, nie ma pan jak Go spytać. Czyli Bóg musi znaleźć własny sposób, żeby panu to jakoś powiedzieć. Jak pan sądzi, panie Lurie, czemu pan tu trafił? David milczy.

– Powiem panu. Przejeżdżając przez George, uświadomił pan sobie, że mieszka tu rodzina pańskiej studentki, więc pomyślał pan: czemu nie? Chociaż nie leżało to w pańskich planach, jest pan teraz u nas w domu. Musi pan pewnie być zaskoczony. Mam rację?

– Niezupełnie. Nie powiedziałem panu prawdy. Nie przypadkiem przejeżdżałem przez George. Przyjechałem tu wyłącznie z jednego powodu: żeby z panem porozmawiać. Od dłuższego czasu o tym myślałem.

– Owszem, przyjechał pan, żeby ze mną porozmawiać, jak pan twierdzi, ale czemu właśnie mnie pan wybrał? Ze mną łatwo się rozmawia, aż za łatwo. Wie o tym każde dziecko w szkole. U Isaacsa wszystko uchodzi płazem. Tak mówią między sobą. – Znów się uśmiecha, tym samym krzywym uśmiechem, co przedtem. – Więc z kim pan tak naprawdę chciał tu mówić? Teraz Lurie jest już pewien: nie podoba mu się ten człowiek, nie podobają mu się jego sztuczki.

Wstaje i chwiejnym krokiem idzie przez pustą jadalnię, a potem dalej korytarzem. Przez szparę w uchylonych drzwiach słyszy ciche głosy. Popycha drzwi. Desiree i jej matka siedzą na łóżku i robią coś z motkiem wełny. Zaskoczone widokiem intruza, milkną.

A on z namaszczeniem klęka i dotyka czołem podłogi. Wystarczy? – myśli. Czy to wystarczy? A jeśli nie, czego jeszcze trzeba?

Podnosi głowę. Tamte dwie wciąż siedzą na łóżku, zastygłe w bezruchu. Spotyka się wzrokiem z matką, potem z córką, i znowu przeskakuje ta iskra, prąd pożądania.

Dźwiga się z kolan, trzeszcząc trochę bardziej, niż by chciał.

– Dobranoc – mówi. – Dziękuję za gościnę. Dziękuję za poczęstunek.

O jedenastej w jego pokoju hotelowym dzwoni telefon: Isaacs.

– Telefonuję, żeby panu życzyć siły na przyszłość. – Pauza. – O jedną rzecz nie zdołałem jak dotąd pana spytać, panie Lunę. Nie liczy pan chyba, że wstawimy się za panem u władz uczelni?

– Że się państwo wstawią?

– Tak. Na przykład po to, żeby panu przywrócono stanowisko.

– Nawet mi to do głowy nie przyszło. Skończyłem już z uczelnią.

– Bo drogę, którą pan kroczy, wyznaczył Bóg. Nie naszą rzeczą jest się do tego mieszać.

– Rozumiem.

Wraca do Kapsztadu szosą N2. Nie było go niecałe trzy miesiące, ale przez ten czas slumsy zdążyły przekroczyć autostradę i rozciągnąć się na wschód od lotniska. Sznur samochodów musi zwolnić, czekając, aż jakieś dziecko spędzi kijem z jezdni zabłąkaną krowę. Wieś, myśli Lurie, nieubłaganie wdziera się do miasta. Wkrótce na Rondebosch Common znów będzie pasło się bydło; wkrótce historia zatoczy pełne koło.Czyli wrócił. Ale nie czuje się, jakby był z powrotem w domu. Nie wyobraża sobie, żeby miał znowu zamieszkać przy Torrance Road, w cieniu uniwersytetu, i odtąd przemykać się jak przestępca, robiąc uniki przed dawnymi kolegami. Będzie musiał sprzedać dom i przeprowadzić się do mieszkania w tańszej dzielnicy. W jego finansach panuje chaos. Nie płaci żadnych rachunków, odkąd wyjechał. Żyje na kredyt, który lada dzień się wyczerpie.Kres włóczęgi. Co następuje, kiedy kończy się włóczęga? Widzi siebie jako siwowłosego, zgarbionego starca, który powłócząc nogami, drepcze do narożnego sklepu po swoje pół litra mleka i pół bochenka chleba; widzi siebie, jak z miną bez wyrazu siedzi za biurkiem w pokoju pełnym żółknących papierów, czekając, aż popołudnie sczeźnie, będzie mógł sobie ugotować kolację i pójść do łóżka. Życie emerytowanego naukowca, bez nadziei, bez żadnych widoków: czy gotów jest przystać na coś takiego? Otwiera kluczem furtkę. Ogród zarośnięty, skrzynka na listy zapchana broszurami, reklamami. Chociaż dom jest stosunkowo solidnie ufortyfikowany, całymi miesiącami stał pusty: przesadą byłoby oczekiwać, że nikt go przez ten czas nie odwiedził. I rzeczywiście, Lurie otwiera drzwi wejściowe, wciąga nosem powietrze i natychmiast czuje, że coś jest nie tak. Serce zaczyna mu łomotać z niezdrowego podniecenia. Nic nie słychać. Ktokolwiek tu zaglądał, już sobie poszedł. Ale jak się dostał do środka? Chodząc na palcach z pokoju do pokoju, niebawem to ustala. Kraty w jednym z tylnych okien wyrwano i wygięto, a szyby wybito: powstała wystarczająco duża dziura, żeby przedostało się dziecko, a nawet drobnej budowy mężczyzna. Do podłogi przywarła warstwa piachu i liści nawianych przez wiatr. Chodzi po domu, podliczając straty. Sypialnia splądrowana, szafy zioną pustką. Przepadła aparatura muzyczna, taśmy, płyty i sprzęt komputerowy. W pracowni ktoś włamał się do biurka i do sekretarzyka; wszędzie porozrzucane papiery. Kuchnię odarto ze wszystkiego: ze sztućców, naczyń, co mniejszych urządzeń. Znikł zapas alkoholi. Nawet kredens, w którym trzymał konserwy, jest pusty. Nie było to zwykłe sobie włamanie, lecz prawdziwy najazd: intruzi wtargnęli, oczyścili dom i wycofali się, objuczeni torbami, pudłami, walizkami. Łup; odszkodowanie wojenne; kolejny incydent wielkiej kampanii nowego podziału dóbr. Kto w tej chwili chodzi w jego butach? Czy Beethoven i Janaćek znaleźli sobie nowe domy, czy też ciśnięto ich na wysypisko? Z łazienki dobiega wstrętny odór. Gołąb, który wleciał przez okno i nie umiał trafić do wyjścia, wyzionął ducha w umywalce. Lurie ostrożnie przekłada cuchnącą stertę kości i piór do plastikowej torebki, którą następnie zawiązuje. Lampy poodcinano, telefon głuchy. Musi się zakrzątnąć, bo inaczej spędzi noc w ciemnościach. Ale jest tak przygnębiony, że nie potrafi się zmobilizować. A niech to wszystko diabli porwą, myśli, po czym zapada się w fotel i zamyka oczy. Kiedy nadciąga zmierzch, dźwiga się z fotela i wychodzi. Na niebie widać pierwsze gwiazdy. Pustymi ulicami, przez ogrody ciężkie od woni werbeny i żonkili idzie w stronę miasteczka uniwersyteckiego. Ma jeszcze klucze do gmachu, w którym mieści się Wydział Komunikacji Społecznej. Dobra pora, żeby się zjawić jak widmo: korytarze są wyludnione. Jedzie windą na czwarte, do swojego gabinetu. Z drzwi usunięto tabliczkę z jego nazwiskiem. DR S. OTTO, obwieszcza nowa. Spod drzwi bije słabe światło. Puka. Cisza. Otwiera kluczem drzwi i wchodzi. Pokój jest całkiem odmieniony. Znikły książki i obrazy Luriego, zostały gołe ściany i tylko na jednej wisi powiększony do rozmiarów plakatu wycinek z komiksu: Superman ze zwieszoną głową wysłuchuje łajania Lois Lane. Jakiś młody człowiek, którego Lurie nigdy przedtem nie widział, siedzi w półmroku za komputerem i marszczy brwi.