Выбрать главу

Jeszcze przenosiło, jeszcze nie trafiały, ale już w lornetach obserwatorów na wzgórzach Müggau te drobne rozbłyski, zapalające się na linii podziałki między cyfrą 5 a cyfrą 10, te rozbłyski, zakwitające bezgłośnie nad budynkami magazynów i kratownicami dźwigów w Neufahrwasser (echo wybuchów dolatywało na wzgórza dopiero po paru chwilach), zmieniały się w komendę; celowniki haubic ustawionych na Zigankenbergu przesuwano o jeden, dwa milimetry w lewo, tak by następne pociski podawane przez amunicyjnych, poszybowały prosto na dachy po prawej stronie ognia.

Ludzie na placu między ceglaną ścianą a rampą wpełzali pod blaszane wagoniki, kryli się pod żelaznymi słupami suwnicy, tratując leżących biegli w stronę bramy, ale co chwilę czyjś bolesny wrzask przedzierał się przez huk wybuchów i czyjeś ciało, wleczone po śniegu, zostawiało za sobą czarny ślad. A pośrodku placu, obok szyn, tam gdzie zrobiło się zupełnie pusto, wokół porzuconej otwartej walizy, z której podmuch wywiał muślinowe strzępy nocnych koszul – podskakiwały grudy śniegu siekane odłamkami. Potem nagle zapadła cisza. Ktoś ukryty za słupem suwnicy zachłystywał się łkaniem, ściskając dziwnie skręconą nogę, ktoś wołał ostrożnie: „Günter! Günter! Gdzie jesteś? Chodź tutaj do mnie, juz nie mogę, zabierz mnie stąd…” Ale czarne skulone postacie przywierały wciąż do śniegu, nikt nie wierzył, że już się skończyło, choć wyglądało, że ci z Zigankenbergu przerwali na razie swoją robotę – może przesuwali teraz celownik z celu 102 na wstrzelany już cel 104 w Neu Schottland – więc zrobiło się zupełnie cicho, tylko od strony ulicy huczał ogień w dziesiątkach okien neogotyckiego budynku. Potem w tej kruchej ciszy – nawoływania, głosy, szepty, kobiecy głos: „Panie Hanemann, nic się panu nie stało?” A kiedy z końca rampy dobiegła odpowiedź: „Wszystko w porządku, pani Walmann” – matka Marii i Ewy, skulonych wciąż pod osłoną kłębu ubrań, odetchnęła z ulgą: „Niech pan tu do nas wraca, niechże pan tam tak już nie stoi”. Było w tych słowach karcące, nie znoszące sprzeciwu ciepło, aż Hanemann mimo woli uśmiechnął się, otrzepując śnieg z ubrania, ale gdy ruszył już przez opustoszałą, zasypaną porzuconymi walizkami i skrzynkami rampę w stronę Walmannów, coś poruszyło się w ciemności nad wodą, coś tam, po lewej, za pływającym dźwigiem, zamajaczyło w pobliżu toru wodnego, jakiś kształt ciemniejszy od nieba, przesunął się za latarnią falochronu i Hanemann zrozumiał, że to któryś z holowników wraca od „Bernhoffa”…

Więc zeskakując z rampy zawołał w stronę żelaznych drzwi: „Pani Walmann, szybko!”, a ona usłyszawszy jego zmieniony głos pojęła natychmiast, że nie ma chwili do stracenia, że trzeba ciągnąc za sobą przerażone dziewczynki, popędzając męża dźwigającego walizę i tobół, biec w stronę nabrzeża, bo w głosie Hanemanna nie tylko ona jedna wyczuła ten nakaz, który zwiastował nadzieję, bo w tym zmienionym głosie, który zabrzmiał na opustoszałym placu między ceglanym murem a ścianą magazynu, wyczuli ten nakaz także inni i teraz, wychodząc zza żelaznych słupów, wypełzając spod wagoników, wybiegając zza betonowych podestów, czarne postacie obciążone tobołami ruszyły biegiem w stronę nabrzeża. Pani Walmann była jednak szybsza, już dobiegała do drewnianego pomostu, już wspinała się na drewniane schody, już przywierała razem z dziewczynkami do drewnianego słupa, by nie dać się zepchnąć do wody, a Walmann dołączał do niej, przerzucał przez barierkę tobół, wślizgiwał się pod belką na drewnianą podłogę, pachnącą zdeptanym śniegiem, smołą i wilgotnymi strzępami lin.

Po chwili na pomost wbiegali już inni, ale oficer z blachą na piersiach uniósł pistolet i napierający tłum cofnął się na odgłos strzałów oddanych w powietrze. „Niech pan weźmie swoje rzeczy! – wołała z pomostu pani Walmann, uświadomiwszy sobie, że w biegu zapomniała o neseserze Hanemanna. – Jeszcze pan zdąży!” Więc Hanemann, machinalnie, pchnięty ciepłą siłą tego głosu, ruszył ku rampie, podszedł do schodków…

Gdy postawił nogę na stopniu, po lewej, nad wysokim dźwigiem błysnęło i eksplozja artyleryjskiego pocisku rozdarła powietrze, siejąc odłamkami po czarnej wodzie przystani. Kawałki żelaza zabrzęczały po blaszanym daszku nad rampą i po dachu hali. Sypnęło szkło. Hanemann schylił głowę uskakując pod mur. Holownik dopływał już do pomostu. Na drugim brzegu kanału zapaliła się cysterna. Ogień, wybuchający purpurową jasnością, odbił się w wodzie rtęciowym migotem i ciepłe powietrze pachnące naftą przepłynęło po twarzy. Wokół hali zrobiło się jasno jak w dzień. Płomienie z drugiego brzegu oświetliły teraz część nabrzeża za magazynem. Hanemann zmrużył oczy. Szyny kolejowe? Zwrotnice? Trzciny? Rusztowania? Na nabrzeżu porośniętym trzcinami ujrzał wrak małego statku podparty rusztowaniem z belek. Jasność po drugiej stronie wody wspięła się wysoko na niebo, rudawe kity trzcin obrastających kadłub rozjaśniły się czerwienią ognia…

I wtedy na rdzewiejącej burcie, którą oświetliły płomienie, Hanemann zobaczył zatarty napis „Stern”. Poczuł w sercu ukłucie – nie było to nic wielkiego, lekkie dotknięcie lodową igiełką, ale to leciutkie, zimne dotknięcie rozlało się w piersiach duszącą falą gorąca. „Panie Hanemann, co pan robi, na Boga, niech się pan pośpieszy!” – wołała pani Walmann z pomostu. Chwycił swój neseser, ale szedł powoli, krok za krokiem, wciąż czując w sobie to leciutkie dotknięcie chłodu, które rozlewało się w piersiach parzącą, bolesną falą. Tłum na pomoście, podświetlone łuną kłęby dymu z komina holownika, krzyki, płacz… Zostało jeszcze trzydzieści kroków, dwadzieścia… „Panie Hanemann, szybciej! – wołała pani Walmann. – Na Boga, szybciej! Zaraz odpływamy!” Lecz gdy Hanemann doszedł już prawie do pomostu, po lewej stronie, gdzieś zupełnie blisko, nad dachem magazynu – błysk…

Gdy otworzył oczy, miał tuż przy twarzy czyjąś rękę oblepioną śniegiem, sztywną, dziwnie wykręconą, w oczach wirowało, więc tylko obrócił się na wznak i patrzył spod przymkniętych powiek na czarne głębokie niebo, pełne poszarpanych chmur, które przechylało się raz na zachód, raz na wschód. Powoli uniósł się na łokciu i przemagając ból spojrzał K w stronę pomostu. Ale pomost był już pusty. Nie było też widać holownika. Wodę kanału zmarszczył powiew. Czarne suwnice, szyny, przewrócony wagonik. Tylko daleko, po drugiej stronie kanału, wciąż żarzyła się trafiona cysterna. Nad dźwigami powoli płynęły prószące flary na spadochronach. Migot. Bezgłośna czerwień. Zygzakowate cienie na śniegu. Szum ognia. Dalekie wystrzały. Skąd? Z Müggau? Echo? Wiatr potoczył po śniegu dziecięcą czapkę z króliczego futerka.

A potem do nabrzeża podpływały następne holowniki, tłum wypełzał ze swoich ukryć pod suwnicą i wdzierał się na pomost, ale Hanemann siedział na rampie, oparty plecami o ścianę magazynu i patrzył na wszystko jak przez szybę z mlecznego szkła. Nie czuł nawet zimna, które z wolna obejmowało plecy, bo wciąż w piersiach to budziła się, to przygasała ta dziwna, dotkliwa fala gorąca zmieszanego z lodowatym drżeniem.