Ale nogi nie trafiały już tam, gdzie chciały i naraz wszyscy, jak skoszeni usypiającym powiewem, runęli w biały puch tuż pod ogrodzeniem z prętów o końcach jak płomienie, zapadli się w puch nawiany od strony ulicy, i Heinrich, jak przez mgłę, dopiero w tej chwili uświadomił sobie, że jest z nimi Stella, ta sama Stella, którą tyle razy mijał na Magdeburger Strasse, kiedy wracała z gimnazjum, Stella, która teraz z przymkniętymi oczami (bo śnieg oblepił brwi i zaróżowił policzki) śmiała się nieprzytomnie, leżąc na wznak i zagarniając ramionami chłodny pył, który wcale nie mroził dłoni. Rzucała w nich sypkimi kłębami, aż musieli odwracać twarze, więc aby się obronić, chwycili ją za ręce, ale ona, wciąż wstrząsana śmiechem, rzucała głową to w prawo, to w lewo, wzbijała dookoła biały pył, nie bardzo wiedząc, kim są ci dwaj potargani chłopcy, którzy ścisnęli jej nadgarstki tak mocno, że po chwili nie mogła się już poruszyć; nie, to nie był wcale ból, tylko senność, coraz większa senność. August, którego znów ogarnęło migoczące różowawe światło, aż ulica przechyliła się jak pokład okrętu, chciał złapać równowagę, ale głowa sama mu poleciała w dół, ze złą wesołością ręce wcisnęły garstkę śniegu pod rozchylony płaszcz Stelli, uderzyła go łokciem w pierś, aż się zachwiał, potem chwyciła za włosy i zatargała, aż poczuł parzące igiełki w skroniach, zakrzyczał jak dziecko, chciał jej oddać, uniósł dziwnie ciężką dłoń, fala senności napłynęła mu do oczu przesłaniając wszystko i miękko, jak podcięty kwiat, pochylił się do przodu, miękko, jakby puściły wszystkie wiązania ciała, skłonił się dotykając włosami jej piersi. W pierwszej chwili chciała go odepchnąć i aż podkurczyła nogi tak, by kolanami trafić w twarz, ale nagle ogarnął ją pusty, musujący śmiech, gestem podpatrzonym u matki przytuliła głowę Augusta do piersi i mrucząc z błyskami ironii w oczach: „No, dobrze, już dobrze…”, pogłaskała go po mokrych, zlepionych włosach, trochę z obrzydzeniem rozwierając palce, trochę z lekceważącą ciepłą wyższością przyciskając go do siebie, a on wtulał się policzkiem w jej piersi, nie bardzo wiedząc skąd to ciepło, ten zapach zmieszany z zapachem sukna i nafty, to wilgotne szorstkie ciepło, potem wspiął się wyżej, wargami sięgnął jej ust, odsunęła głowę, ale ten drobny, niezbyt stanowczy ruch tylko go rozjątrzył, więc zraniony jej lekceważeniem i zły na siebie, przebijając się przez różowawą mgłę, która znów wypełniła oczy, przycisnął ją mocno, sunął wargami po ciepłej szyi, ze śmiechem wzdrygnęła się pod wilgotnym dotknięciem, czołem uderzyła go w policzek, zaszamotali się gwałtownie, znowu śnieg oblepił włosy, August poczuł zimno na powiekach, spłoszony, szybkim ptasim ruchem dotknął sztywnego stanika pod płócienną koszulą, nagle przywarła do niego całym ciałem, na oślep ustami szukając ust…
Heinrich z policzkiem wtulonym w śnieg, czuł biodrem ich tonącą we śnie, oddalającą się obecność. A kiedy otworzył oczy, zobaczył nad sobą bardzo jasne niebo, szczyty tui skrzące się kropelkami lodu, czarny świerk, ogrodzenie z żelaznych prętów o końcach jak faliste płomienie, za ogrodzeniem ścianę willi, czerwone lśniące cegiełki, wyżej okno, a w oknie, za szybą…
„To był Hanemann, to był na pewno Hanemann – powtarzał Heinrich Mertenbach, gdy wiele lat później w małej galerii w Worpswede rozmawialiśmy o tym, co zdarzyło się w mieście, którego już nie ma. – To nie mógł być nikt inny, to był na pewno on, nie mogę się mylić, bo widziałem go przecież parę razy u ojca, zresztą, tyle się mówiło o tamtej niedobrej sprawie, więc nie mogę się mylić, chociaż ciemna szyba, w której odbijały się tuje rosnące przed domem, zacierała rysy tamtej twarzy… Leżałem w śniegu, czułem biodrem ich obecność, słyszałem ich pośpieszne oddechy, a tam, w górze, za szybą…”
Heinrich Mertenbach nigdy nie widział twarzy, w której byłoby więcej bólu. Ale wtedy, gdy tak leżał w śniegu obok nich, zaplątanych w skłębione płaszcze, gdy dochodząc do siebie odwrócił się na wznak, by jeszcze głębiej – jak pragnął zatonąć w puszystym zimnie, ogarnął go na widok tej twarzy dziki śmiech pełen wrogości i rozjątrzenia. Bo zanurzony w różowawej mgle jeszcze nie potrafił uświadomić sobie tego, co przecież dobrze wiedział, co uświadomił sobie dopiero dużo, dużo później…
Że Stella, z którą uciekali z Langfuhr do Glettkau, Stella, która miała za długi płaszcz „Todta” i której włosy (wciąż pamiętał zapach tamtego wilgotnego sukna poplamionego naftą) rozsypały się na śniegu tuż przy jego policzku, że Stella była siostrą Luizy Berger.
A potem, gdy dosięgło ich zimno, wygrzebali się ze śniegu i oblepieni mrożącą wilgocią ruszyli wzdłuż żelaznego płotu ogrodów przy Lessingstrasse, chwytając palcami za lodowate pręty – Heinrich przecież mówił, przecież powtarzał wiele razy, że na Kronprinzenallee są tramwajowe tory, które doprowadzą ich do Glettkau, więc stopami wymacując ziemię pod sypkim śniegiem, przez zaspy nawiane pod murem doszli do słupów z białymi izolatorami. Trafili na szyny, August potknął się na podkładach, wzniósł tryumfalny okrzyk, Stella zapinała mu płaszcz, szepcząc: „Mój ty chłopczyku, nie możesz się przeziębić, mamusia będzie zła…”, odepchnął ją, bo pomyślał o matce, która czekała w. Königsbergs szli po podkładach rozgarniając butami sypki śnieg, za zakrętem minęli pętlę, obok parku wilgotną czarną jezdnią Adolf-Hitler-Strasse przejeżdżały ciężarówki z nadpalonymi plandekami – na furkoczącym brezencie wielkie napisy „Drogen”, „Chemikalien”, reklamy mebli Wernitza z Brombergu, w szoferkach żołnierze bez karabinów, kobiety w wełnianych chustach, twarze zabrudzone sadzą, senne, zaczerwienione; Stella, stojąc przy krawężniku, machała furażerką, ale dopiero po półgodzinie wielki merzbach z dymiącym kominem zatrzymał się obok murów szpitala św. Łazarza.
Z trudem wdrapali się na skrzynię. Leżało już tam paru takich jak oni, w za dużych płaszczach, w podartych kurtkach Volkssturmu, z głowami okręconymi bandażami i brudnymi szalikami. Nawet nie poruszyli się. Rude włosy Stelli rozsypały się na ramionach, roześmiała się obraźliwie i zaczepnie – białe piękne zęby, spierzchnięte wargi – a potem runęła na deski, w torbie na maskę gazową bulgotał różowawy płyn, piła długo, ściekało po brodzie, aż wyrwali jej z rąk butelkę z grubego szkła. Ciężarówka zjechała pod kolejowy wiadukt obok dworca, grzechocząc potrzaskaną odłamkami platformą, skręcili w Seestrasse i, minąwszy stawy przy młynach, dojechali pod gasthaus w Glettkau.
Zeskoczyli na ubity śnieg. Grupki ludzi z walizkami i plecakami szły przez wydmy na molo, mgła wisiała nad morzem, biała i mętna jak opary w łaźni, zeszli na plażę, na mokry piach zmieszany z rozdeptanym śniegiem, w rokitnikach leżał martwy koń z podartą uprzężą, minęli stosy skrzynek, puste przewrócone wózki dziecięce, z rozprutych kołder sypało się pierze, ciało starszej kobiety w futerku z nutrii leżało pod wypalonym wrakiem daimlera-benza, znów ogarnęła ich różowa fala, spleceni ramionami szli przez plażę, a morze przechylało się przed nimi z zachodu na wschód i ze wschodu na zachód jak pokład okrętu, poczuli pod stopami smołowane deski mola, stukot podkutych butów, pomost był zasypany walizkami, z których wiatr wywiewał pończochy, jedwabne bluzki, koszule nocne. August roześmiał się: „Königsberg!”, bo po zachodniej stronie pomostu, ponad głowami ludzi stłoczonych przy balustradzie, dostrzegł dymiący komin holownika z wielką czerwoną literą „W”. „Kierunek: Königsberg!” – krzyknął z głową zadartą ku niebu, za holownikiem przycumowanym do pomostu unosiła się na wodzie długa płaskodenna barka do przewożenia zboża, w otwartych ładowniach było już sporo ludzi, reszta czekała na swoją kolej przy balustradzie pomostu. „Königsberg! Ja do Königsbergu!” – krzyczał August, bo teraz musieli już tylko przepchać się przez tłum na końcu mola, różowa fala przechyliła nad nimi wilgotne niebo, przy każdym kroku pomost zapadał się pod stopami i wznosił się miękkim drżeniem; weszli między ludzi stojących przy trapie, z dołu, z pokładu barki ktoś wołał: „Rudolfie, jestem tutaj!”, czyjeś dziecko krzyczało, wiatr rozwiewał kłęby czarnego dymu z pochyłego komina, jeszcze tylko pięć, sześć kroków do trapu i wtedy Stella upadła na oblodzone deski, z trudem powstała i zaczęła biec z powrotem w stronę plaży, dopadli ją szybko, chociaż niebo znów przechyliło się nad nimi w stronę Brösen, wzięli ją pod ręce, znów poprowadzili ku barce, ale krzycząc odpychała ich od siebie, zasłaniała się przed ciosami, chociaż nikt jej nie bił, oficer żandarmerii rozsunął ludzi, zapierała się nogami, wepchnęli ją na samą krawędź mola: „Skacz! Na co czekasz? Skacz wreszcie!”, ale uczepiła się balustrady, nie mogli jej oderwać, jakby przymarzła do pomalowanej na biało poręczy, usta jej drżały, nie patrzyła jednak wcale na barkę, do której schodzili po trapie ludzie z tobołami, nie, patrzyła dalej, na dwa słupy wystające z morza paręnaście metrów od mola, wielkie dwa okute miedzianą blachą polery, przy których mogły cumować nawet duże okręty, patrzyła tam, na czarnozieloną głębię, wczepiona w poręcz balustrady, nie mogli jej oderwać, dopiero kiedy dostała w twarz od Heinricha, rozwarła palce, pchnęli ją, spadła do ładowni na stertę słomy, z której ludzie mościli sobie legowiska. Skoczyli za nią…