Выбрать главу

Dwa samoloty nadleciały na małej wysokości od strony Brösen, kilka bomb spadło na plażę koło gasthausu – błysk, ciemne wyrwy w śniegu, nieruchome ciała nad wodą przy samym wejściu na molo, ogień, płonące auto, pierze z rozdartych poduszek – lecz barka wypełniona ludźmi już odbijała od pomostu, dzieci zaniosły się płaczem, mokra lina łącząca barkę z holownikiem naprężyła się, zapach dymu z pochyłego komina doleciał do ładowni… Płynęli na północ, wsłuchani w oddalające się wybuchy. Stella zasnęła z głową wtuloną pod ramię, przykryli ją podartą kołdrą i paroma wojskowymi kocami. Morze było gładkie i puste, lecz niewiele można było wypatrzyć w chmurach prószącej białości. Daleki łoskot dogasał. Mgła. Drzemali oparci o drewniane skrzynie z nadrukiem „Hinz amp; Weber”. Obok mężczyzna w mundurze pocztowca z głową owiniętą włóczkowym szalikiem modlił się bezgłośnie. Dopiero koło pierwszej we mgle, po prawej, jakieś dwieście, trzysta metrów od barki, dostrzegli cień. Gdy podpłynęli bliżej, z oparów wynurzył się wielki okręt. Zimno stawało się coraz dotkliwsze. Na czapkach, włosach i płaszczach – siwy szron. Z góry, z pokładu okrętu, spuszczono drewnianą platformę, ktoś wołał, by najpierw wsiadały kobiety z dziećmi, ale nikt się nie ruszył, więc wpychano ludzi siłą na kołyszący się drewniany pomost, który wędrował wiele razy na pokład, poskrzypując konopnymi linami i obijając się ze zgrzytem o żelazną burtę.

Potem krzyki obudziły Stelle. Półprzytomna uniosła głowę. Wysoko na wielkiej burcie okrętu, wznoszącej się obok barki jak ściana, lśniły oblodzone litery. Mrużąc zaczerwienione oczy z trudem odczytała zatarty napis „Friedrich Bernhoff”.

Słowo

Głos Ojca drżał leciutko: „Zobacz, tam jest juz morze!” „Morze? – Mama pokręciła tylko głową. – Cóż ty mówisz, Józieczku. Morze musi być gdzieś dalej, koło Copotów, tu wciąż jest jeszcze Gdańsk”. Z lekcji geografii u księży Marianów wiedziała dobrze, że przecież Gdańsk leży nad rzeką Motławą. Ale Ojcu aż się gorąco zrobiło w piersiach na widok skrawka błękitu za polami lotniska. Nigdy jeszcze nie widział prawdziwego morza.

Ulica, którą szli, nazywała się „Kronprinzenallee” – drewniany barak przystanku straszył emaliowaną tabliczką z gotyckim napisem. Tory w głębokim śniegu, trzeba było wymijać oblodzone słupy zwalone w poprzek szyn, potem spalony tramwaj, potykali się na oblodzonych podkładach. Miasto otwierało się przed nimi jak roślinny obraz na szkle. Szpiczasta wieża kościoła, ceglany komin fabryki, rząd oszronionych topoli. W górze, nad Pelonker-Strasse, wśród lip popstrzonych gniazdami jemioły, krążyły stada kawek. Bezgłośny trzepot skrzydeł, zimny połysk mgły. Wszystko to trochę spłoszyło Mamę. Ale Ojciec nie chciał już zawracać. Teraz? Przecież to nie ma sensu! Od południa dzielnicę otaczały wzgórza, ciemna zieleń sosnowego lasu przetykana szarością bukowych pni, i ten widok, widok wzgórz, ciągnących się długą, niespieszną linią za Pelonker-Strasse, od Langfuhr w stronę Gdyni, chyba przesądził o wszystkim. Wystarczyło tylko na nie spojrzeć, by drgnieniem serca przeczuć, jak pięknie rozkwitną na wiosnę.

Ojciec szedł więc z coraz większą pewnością, że wreszcie trafili na miejsce i patrząc to w prawo – na białe pola lotniska z ciemną linią sosnowego lasku w Brzeźnie, to w lewo – na lipy Pelonker-Strasse, za którymi ciągnęły się łagodne bukowe wzgórza, mówił do Mamy, że może warto zatrzymać się tu na dłużej, a może na zawsze – nie, tego jeszcze nie powiedział, bo wolał, by czas, który mieli przed sobą, pozostał otwartą obietnicą. A ja szedłem z nimi, uśpiony, pod sercem Mamy, głową w dół, z piąstką pod brodą i stopami śmiesznie zwiniętymi ku sobie, w ciepłej zatoce wód, opleciony żyłkami, które łączyły mnie z jej ciałem. A skoro szedłem z nimi, Mama musiała przystawać raz po raz dla złapania oddechu, bo przecież wzniesienie, które nosiła pod płaszczem, wzniesienie, w którym kołysałem się w rytm jej kroków, było pewnie równie ciężkie jak brązowa walizka, którą Ojciec niósł w lewej ręce, prawą podtrzymując Mamę, żeby jej było lżej.

I brnąc tak przez sypki śnieg, który na podbiegłych lodem wydmuszyskach śpiewał przy każdym kroku – aż Mama musiała chwytać Ojca za łokieć, by nie upaść na ślizgawicy przeświecającej spod nawianego pyłu – doszli do pierwszych domów. Teraz zza żelaznego płotu, zza pni sosen, świerków i brzóz, zza uchylonych bram i furtek z gotycką cyfrą, zza gąszczy bluszczu i nawisów dzikiego wina zaglądali do ogrodów, w których stały małe trójokienne wille, podobne do letnich domków znad Wannsee, kufrowate kamienice z witrażowym okienkiem na strychu, białe rezydencje z oszklonymi werandami…

A domy – porzucone przez tych, którzy odeszli, spłonęli, potonęli – jezdnie, podwórka, placyki z wielkim kasztanem pośrodku, gdzie śnieg był czysty, nienaruszony czyimkolwiek śladem – wszystko to drzemało w ciszy mroźnego przedpołudnia. Dzielnica odsłaniała niespiesznie swoje sekrety ukryte za grabowymi żywopłotami i szpalerami tui. W śródmieściu, przy dworcowej hali, z której nie zniknęły jeszcze tablice z czarnym napisem „Danzig”, zielone ciężarówki przebijały się przez ośnieżone gruzowisko płosząc stada wron zajętych wydziobywaniem mięsa z zabitych koni, mężczyźni w sukiennych płaszczach i wojskowych kurtkach, z płóciennymi workami na ramieniu, z drewnianymi walizkami, z paczkami owiniętymi brezentem, snuli się wśród ocalałych domów, ale tu, na samym obrzeżu miasta (bo po drugiej stronie Pelonker-Strasse ciągnął się już tylko las, sięgający Żukowa, Migowa i Kokoszek), tu, poza głównym nurtem ulicy Grunwaldzkiej, którą co kilka minut przetaczały się w stronę Gdyni ciężkie wozy powiewające wyblakłą plandeką, konne zaprzęgi z kuchniami polowymi, czołgi z wieżyczką obróconą do tyłu i pancerzem zbryzganym wapnem, tu było wciąż jeszcze miejsce omijane przez potok ludzi ciągnących na zachód i Mama z Ojcem mogli wybierać dom, w którym miałem się urodzić.