Nazajutrz Hanemann rozłożył obok niej na kawałku brezentu trochę sztućców, parę książek, trochę srebra. Po południu trafił się nawet kupiec na dwa i pół tysiąca.
Wszystko zmieniło się dopiero we wrześniu, gdy do drzwi mieszkania na piętrze przy Lessingstrasse 17 (która teraz nazywała się ulicą Grottgera) zapukała pani Ch. z ulicy Obrońców Westerplatte 12. Hanemann, nieco zdziwiony niespodziewaną wizytą, (bo nie znał pani Ch.) wprowadził ją do pokoju i posadził w fotelu. Pani Ch. powiedziała, że chce, by podciągnął jej syna w niemieckim. Nie była to pierwsza tego rodzaju wizyta. Już w lipcu odwiedził Hanemanna inżynier Wojdakowski z Alei Sprzymierzonych, wysoki blondyn spod siódemki, którego dyrekcja stoczni wysyłała do wschodniej strefy okupacyjnej, do Rostocku i dalej, po części zamienne do maszyn z dawnych warsztatów Schichaua. Inżynier Wojdakowski wyraził chęć podniesienia poziomu swoich umiejętności językowych, które – jak się wyraził – posiadł w gimnazjum płockim w stopniu dobrym. Hanemann nie odmówił i gdy rzecz się rozniosła, mieszkanie przy Lessingstrasse 17 wkrótce odwiedziło jeszcze parę innych osób.
„Niech się Andrzejek nauczy po niemiecku – mówiła do męża pani Ch. – Zobaczysz, oni tu jeszcze wrócą z Anglikami i Amerykanami, to mu się przyda”. Pan Ch. nie podzielał tej wiary, ale pieniądze dał. Miało to ten skutek, że Hanemann nie musiał już jeździć na Podwale Grodzkie z płachtą brezentu i pękiem srebrnych sztućców.
Nie spotykał się też już z panią Stein pod ceglanym murem hali targowej obok skrzynek z pokruszonym lodem, w których rybacy z Jelitkowa i Brzeźna wystawiali na sprzedaż świeże dorsze, odwiedził ją jednak parę razy na Ahornweg, która teraz nazywała się ulicą Klonową. Nie zawsze to były wizyty przyjemne. Panią Stein drażniły hałasy dobiegające z podwórza, krzyki, zaczepki. Ale nade wszystko nie mogła ścierpieć zapachów w sieni. Na ścianach klatki schodowej zakwitały żółte plamy, których ilość rosła w sobotnie wieczory. Dawniej, gdy po Mirchauer Weg spacerował posterunkowy Gustaw Joppe, syn właściciela stolarni na Johannistal, nigdy by się coś takiego nie mogło zdarzyć. Na Steffensweg widziała, jak dwóch robotników przybijało do ściany domu Horovitzow emaliowaną tabliczkę z napisem „ul. Stefana Batorego”. Mirchauer Weg nazywało się teraz Partyzantów, a Hochstriess – Słowackiego. Na Langfuhr mówiono „Wrzeszcz”, na Neufahrwasser „Nowy Port”, a na Brösen „Brzeźno”. Były to nazwy trudne do wymówienia i zapamiętania. „Kiedy pani wyjeżdża?” – pytał Hanemann, by przerwać narzekania, które przecież nie prowadziły do niczego. Ale pani Stein dawała wymijające odpowiedzi. Jest tyle trudności. Trzeba zaczekać na wiadomość od córek, które zatrzymały się w Düsseldorfie, lecz nie wiedzie się im najlepiej. Nie chce być ciężarem. Wbrew dawnym skłonnościom do noszenia jasnych płaszczy i narzutek, ubierała się teraz na ciemno, nosiła płaszcze brązowe albo czarne, już znoszone, przyprószone naftaliną.
A jednak, gdy spotkał ją kiedyś na Mirchauer Weg w towarzystwie szpakowatego pana z laseczką, odpowiedziała na ukłon uśmiechem. Miała na głowie nowy czarny kapelusz ze srebrną broszką. Hanemann patrzył za nimi przez chwilę. Pan, z którym pani Stein szła do tramwaju w stronę dawnej Adolf-Hitler-Strasse, mówił tak jak ona po niemiecku, ale z wyraźnie polskim akcentem.
Czarne świerki
Wieczorami Hanemann porządkował czasem papiery i zmieniał układ książek na półkach, lecz szybko go to nużyło. Siadał wtedy w fotelu niedaleko okna, otwierał książkę, która znalazła się akurat pod ręką i starał się czytać. Ale nie zawsze się to udawało. Może rozpraszały go głosy dobiegające z ogrodu, może szelest wiatru czy postukiwanie blaszanego koguta, obracającego się na wieżyczce domu Bierensteinów, w każdym razie myśl błądząca po stronach poczynała wędrować swoimi drogami.
Ach nie, nie były to sentymentalne powroty do ludzi i miejsc, które obdarzał dawniej sympatią czy nawet miłością. Kiedyś, przed lary, w jakiejś chwili zniecierpliwienia, matka powiedziała: „Ty chyba nie masz serca”; bardzo go to wtedy dotknęło, bo wyczuł, że te słowa, może wypowiedziane bez żadnej bolesnej intencji, dosięgły w nim czegoś, przed czym się bronił, a co w utajeniu nadawało barwę jego życiu. Teraz, gdy siadał tak przy oknie, a słońce schodziło już na szczyty sosen i czarnych świerków, czuł się tak, jakby w piersiach otwierała się chłodna pustka, lecz w tym uczuciu, które budziło mglistą pamięć obrazu matki, wypominającej mu nieczułość, było coś dobrego, przynoszącego ulgę, czemu poddawał się bez sprzeciwu, z dziwną dla siebie samego obojętnością. Tak jakby śnił – chociaż miał oczy otwarte. Nieobecność ludzi, cisza, dogasanie dnia – w stygnącym świetle wieczoru czuł się naprawdę blisko świata i nawet tchnienie powietrza, łagodnie napływające z ogrodu, zdawało się dotykalne; skóra – choć wiedział, że to przecież niemożliwe – wyczuwala nie tvlko chłodnieisze powiewy od okna, lecz i sam ruch jasnej przezroczystości, w której kołowały świetliste drobinki kurzu.
Nieobecność ludzi? To raczej właśnie ich oddalona nienatarczywa obecność – głosy dobiegające zza okna, zmieszane ze światłem prószącym przez liście brzozy – nadawała samotności dobrą barwę. I nie musiały to być wcale głosy radości. Nie, najlepiej właśnie, gdy dźwięki zza okna nie zlewały się w południowy szum miasta, lecz dogasały w różowiejącym słońcu i pośród szelestu drzew i stukania czyichś kroków na płytach chodnika rozbrzmiewał kobiecy głos – mądry kobiecy głos (nie szło wcale o nadzwyczajność słów, te zwykle były błahe) – dźwięczny głos, któremu z ogrodu odpowiadał głos chłopca, wołającego, ze przecież jeszcze nie czas wracać do domu, albo głos dziewczynki, która udawała płacz – bo jest jeszcze tak wcześnie i słońce – choć dotyka już koron lasu -świeci wciąż jasno nad Katedrą.
Za oknem cienie pogłębiały się, ruch w ogrodach po obu stronach ulicy Grottgera ustawał. Pan Wierzbołowski domykał za sobą furtkę, żelazo stukało o słupek, siatka płotu cichutko brzęczała, potem, gdy wchodził po betonowych schodkach do domu Bierensteinów, jego cień przepływał na białej zasłonce w oknie werandy, bo pani Janina, czekając na powrót męża z „Anglasu”, zapaliła juz lampę, chociaż chmury pociemniały dopiero nad Wrzeszczem a niebo nad parkiem nie utraciło jeszcze słonecznego blasku. Z okna na piętrze pani W., oparta łokciami na wyszywanej poduszeczce, patrzyła na dzieci, które wracały z łąki koło kościoła Cystersów, niosąc latawiec z szarego papieru i skrzyżowanych listewek – długi ogon ze sznurka ozdobiony kokardami z bibułki ciągnął się z szelestem po ziemi. W głębi ulicy, pod lipami, synowie pani S. rzucali żelaznym prętem po bruku, krzesząc niebieskawe iskry, lecz ten brzęk żelaza, uderzającego o granitowe i krzemienne głazy, nie drażnił teraz nikogo (inaczej byłoby w południe), bo nawet jeśli pan Dłuszniewski, podlewając lewkonie i georginie wielką blaszaną konwią, wołał raz po raz: „Dalibyście już spokój!”, to przecież wołał nie za głośno, bardziej dla przyzwoitości niż po to, by przerwać zabawę, która – tego można było być pewnym – w dzieciństwie sprawiała mu niemałą radość.
Chwilami jednak powracało tamto – i na miejscu pana Dłuszniewskiego, podlewającego kwiaty wielką blaszaną konwią, Hanemann widział Emmę Bierenstein w długiej marszczonej sukni, uczesaną jak Ruth Weyher w Tajemnicach duszy Pabsta, ścinającą cienkim srebrnym nożykiem jasne gladiole, a w oknie, z którego wyglądała teraz pani W., Rosę Schultz w beżowym turbanie, w bluzce z seledynowego batiku, niosącą na strych kosz świeżo upranej bielizny. Nie myślał o tym jednak z rozżaleniem. Czuł, ze właśnie obcość tych ludzi, mieszkających teraz w domach między linią tramwajową a bukowymi wzgórzami (bo jednak to była obcość), przemienia się w coś prawdziwie dobrego i łagodzi niepokój serca. Te chwile, gdy w ogrodach i na werandach zamierały gesty i słowa, gdy przystawano na ścieżce z przysłoniętymi dłonią oczami, patrząc w duże czerwone słońce nad lasem za Katedrą, te chwile, w których uciszała się żarłoczna potrzeba życia i pewność bezpiecznego snu łagodziła nienawiści – w takich chwilach wszystko się w nim układało niczym delikatne warstwy popiołu.