Hanka głaszcze włosy Adama. Całuje go w czoło, w oczy, w policzki. Szepce. „Nikomu ciebie nie oddam, rozumiesz?” Adam patrzy na nią, wciąż nie rozumiejąc. „Będziesz ze mną zawsze”. Adam dotyka delikatnie jej twarzy i palcem rysuje na policzku mały krzyżyk. Chyba już wie. Hanka z całej siły przygarnia go do siebie. „Nic nam nie zrobią, rozumiesz?” Adam tylko daje znak powiekami. Potem układa dłoń w znak: „Kocham cię”. Hanka chwyta go za ręce. Patrzy na nią suchymi oczami.
Odwracam głowę. Nie mogę na to patrzeć. Łzy? Hanka układa Adama na poduszce. „Co chcesz zrobić?” – pyta Mama. „Nie wiem”. „Masz gdzieś kogoś?” „Kiedyś może. Ale teraz…” „Chodź do kuchni, zastanowimy się…” Hanka uśmiecha się do Adama i raz jeszcze całuje go w czoło. „Zaraz wrócę”. Przechodzą do kuchni. Szepty. Urwany krzyk protestu. Znowu szepty. Syknięcie. Rozpoznaję dwa słowa. „Wrocław”… „Może Zofia…”. Przecież ciocia Zofia mieszka w Cieplicach… Jak to? Więc aż tak daleko? „Panie Hanemann, niech ją pan przekona. To tylko na jakiś czas…”
Podchodzę do Adama. Palcuje uniesioną ręką. „Nigdzie nie wyjadę”. „Musisz”. „Schowam się w lesie”. „A Hanka?” „Razem z nią”. Boże, chyba zwariował. Patrzę na jego włosy. Grzebie palcami. Czochra się. Stoję boso. Zimne deski podłogi. Z kuchni znów dolatują głosy. „Panie Hanemann, niech się pan zastanowi, to nie ma sensu. Nic nam nie zrobią”. To Hanka. Znów głosy. Szepty. Niewyraźne słowa. Adam nasłuchuje. Wstaje. Sięga po koszulę. Zapina guziki. „Co chcesz zrobić?” Nie odpowiada. Wciąga skarpetki. Odgarnia włosy z czoła. Hanka wchodzi do pokoju. „Czemu wstajesz? Jeszcze wcześnie”. Wskazuję go ruchem głowy. „Chce się schować w lesie”. „Boże!…” Hanka chce go objąć, ale wymyka się z jej uścisku. „Zaczekaj, dokąd?!” Chwyta go za rękę. Adam chce się wyrwać, ale jest silniejsza. „Co to znaczy? Co to za humory?” Adam patrzy na nią z wrogością. Hanka rozpogadza się. „No wiesz? Co wyprawiasz? Nie możemy robić głupstw. Chyba na trochę wyjedziemy”. W kuchni ojciec wyciąga z szafki rozkład jazdy. Pochylają się z Hanemannem nad stołem. „Dwunasta sześć w Tczewie, przesiadka na bydgoski, potem o trzeciej…” Głosy gasną.
Stoję pośrodku pokoju. Drżenie nóg. Jakbym za chwilę miał dokądś biec. Mama podchodzi. „Nie stój na zimnie. Ubierz się. Pomożesz Adamowi”. Wciągam przez głowę koszulę. Potem spodnie. Sięgam po skórzane sandałki. Błyska klamerka. Zamykam oczy. To niemożliwe. To wszystko chyba mi się śni.
Byliśmy gotowi o dziewiątej. Mama wyszła przed dom, postała chwilę, potem skręciła w stronę sklepu, kupiła pieczywo, ser, mleko, przy bramie rozejrzała się, ale na ulicy nie było nikogo. W pokoju Hanka pakowała rzeczy Adama. Obwiązali wszystko skórzanym paskiem i włochatym sznurkiem, mocne supły, Adam dociągał kosmate końce. W kuchni Mama kroiła chleb postukując nożem na dębowej deseczce. Różowe płatki wędliny. Pomidory. Świeże ogórki. Przełożyła bułkę żółtym serem. Posypała pietruszką. Pergamin szeleścił. Okrągłe paczuszki włożyła do płóciennej torby. Butelkę z herbatą zawinęła w ręcznik.
Wyszli o wpół do dziesiątej – najpierw Hanka, po paru minutach Hanemann. Bez żadnych bagaży. Ona przez bramę, on przez ogród. Stuknęła zardzewiała furtka pod suchym chmielem, pisk żelaza, potem kroki na kamiennych schodkach. Hanemann minął klomb irysów, zatrzymał się na chwilę przy tujach, ale nie, nie odwrócił się. Stałem przy oknie. Włożył ręce do kieszeni. Popatrzył na drzewa. Za żelaznymi prętami ogrodzenia mignęła jeszcze jego głowa…
Mieli zaczekać na nas na Piastowskiej, koło wiaduktu, o tej porze mało kto tam chodził. Poszli osobno, powoli, po cóż zwracać na siebie uwagę pośpiechem, najpierw ulicą Kaprów, potem Grunwaldzką, potem Poczty Polskiej, potem – za rogiem Hołdu Pruskiego – w prawo na podjazd, stamtąd do dworca już tylko kilka kroków. Pociąg przyjeżdżał parę minut po jedenastej. Jedenasta siedem. Z Gdyni.
Znieśliśmy bagaż do sieni. Ojciec wyciągnął z piwnicy żelazny wózek, którym pani Walmann woziła jeszcze małą Marię, zanim u Juliusa Mehlersa na Ahornweg nie kupili nowego z blaszaną budką i owalnymi okienkami. Ten nowy tamtej nocy, gdy w Neufahrwasser czekali na „Bernhoffa”, spalił się przed magazynami Schneidera – w mokrym śniegu przy rampie zostały tylko kawałki skręconej blachy. Ten stary, wysłużony wieloma jazdami z Lessingstrasse do parku i z powrotem, mocno już zardzewiały, został w piwnicy. Odkąd pamiętam, stał zawsze pod ścianą przy wodomierzu, oproszony kurzem i pajęczynami.
Sprężynowe resory, rączka długa, z giętego drzewa. Ojciec ciasno ułożył na ramie podwozia walizki Hanemanna i Hanki, dołożył plecak Adama, wsunął płócienną torbę z jedzeniem, a wszystko owinął prześcieradłem i związał sznurkiem. Po cóż świecić ludziom w oczy? Taki biały pakunek woziłem wiele razy wózkiem Walmannów na Derdowskiego, do pralni pod numerem 11, więc teraz, gdy poskrzypując wózkiem ruszyłem ulicą Grottgera w stronę kościoła Cystersów, nikogo nie mogło to zdziwić.
Ale to co czułem… Adam szedł przy mnie, podpierając chybotliwy bagaż, wielka płócienna paczka okręcona sznurkami, przywiązana paskiem do niklowanych rurek, kolebała się ciężko pod dłonią, mylił krok, patrzył przed siebie – w koszuli zapiętej pod szyję, jak nigdy. Resory skrzypiały. W kieszeni miałem złożoną we czworo karteczkę, którą napisałem w ostatniej chwili zielonym atramentem, karteczkę, na której było te parę słów… A kiedy tak, mijając domy i ogrody, uchylone furtki i zamknięte bramy z blaszaną skrzynką z napisem „Briefe”, doszliśmy do ulicy Derdowskiego, Adam spojrzał na mnie tym swoim słodko-złośliwym spojrzeniem, zgiął rękę w łokciu i przyłożył do przegubu pięść.
I to był znak początku – chociaż kończył wszystko. Znak, że zaraz się zacznie, że znowu zatańczą wokół nas cienie złowione w pułapkę ciemnych dłoni, rysowane w powietrzu cieniutką kreską, drobnym ruchem palców, przekrzywianiem głowy, ptasimi gestami. I ta ciekawość, co znów pokaże, to lekkie, niedbałe, a tak czułe wyłapywanie cudzego śmiechu i płaczu. Wózek poskrzypywał, biały pakunek kołysał się z boku na bok jak na śniegowej fali, jasne rozbłyski w gałęziach, przez mgnienie wydało mi się, że całą jezdnię przed nami oprószyła gołębia biel, puszysta, z wirującymi płatkami, ale nie, to przecież tylko słońce, przedzierając się przez chmury nad wzgórzami za kościołem Cystersów, oświetliło zakurzony bruk. Stuknął krawężnik, koła zgrzytnęły, przejechaliśmy na drugą stronę ulicy Derdowskiego, cienie gałęzi lip – ruchliwe jak trzepotanie ćmy – przepłynęły po koszulach, a Adam już zaczynał, już uniósł ręce, już obiegł dookoła wózek, aż wyrwało mi się: „Uważaj!”, bo zaplątał się pod nogami, lecz tylko roześmiał się bezgłośnie, palcując coś do mnie w pośpiechu, nie mogłem odczytać tej mowy zaczepnej, niecierpliwej, a on – tak jak tam, na wzgórzach za kościołem Cystersów, tak jakby chciał powtórzyć tamtą chwilę, gdyśmy się zatrzymali na ścieżce -znów – żeby mnie rozbawić? żeby mi dokuczyć? – zaczął rysować palcami… najpierw pana J., potem panią S… I jeśli on odchodził, to one, te lekkie postacie, które z taką łatwością wyławiał przede mną z powietrza, odchodziły razem z nim -dokąd? Mógł je wyczarować w każdej chwili, miał je pod powiekami i w końcach palców, i w uniesieniu brwi. Jakże mu zazdrościłem! Miał nas wszystkich. I mnie też. I Mamę. I Ojca. Gdyby tylko zechciał, mógł być każdym…
Wjechaliśmy w ulicę Wita Stwosza, zadzwonił tramwaj, czerwone wagony przejechały z brzękiem ku pętli w Oliwie, błysnęły szyby, wózek podskoczył na szynach, skręt w lewo i już ulica Kaprów, chodnik pod strzyżonymi lipami, pnące się róże w ogrodach, wysokie naparstnice i dalie, sadzawki z zieloną wodą, a Adam – to splatając, to rozplatając dłonie -opowiadał krótkie dzieje naszego spotkania i rozstania. Z jego rąk i twarzy uleciała ironia? To lekkie szyderstwo, którym bronił się przed nami? Teraz ciepłymi poruszeniami palców lepił nasze ciała tak jakby przebaczał nam? – i mnie? i nawet tamtym, którzy pobili go do krwi? Nie żałował tego, że był wśród nas? Mimo wszystko? Każdy ruch jego dłoni – tak to czułem – obiecywał, że o nas nie zapomni.