Выбрать главу

Uspokoiła się trochę, gdy dziewczynki przyczaiły się w korytarzu szepcząc coś i chichocząc. Chciała teraz być sama, nadeszło to najgorsze, drażniła ją nawet obecność Alfreda. Więc tylko powiedziała cicho: „Może przeniesiesz się do kuchni?” Wyszedł z otwartą tekturową walizką, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.

Stanęła pośrodku pokoju przed szafą z lustrem, którą parę dni po ślubie kupili w składzie Müllera na Breitgasse, i na widok swojej poszarzałej twarzy prędkim ruchem otworzyła wszystkie troje drzwi. Odbicie z błyskiem znikło pod orzechową ramą.

W szafie, po lewej, na półkach z ciemnego drzewa, leżały białe i błękitne ręczniki, niżej prześcieradła i poszwy, jeszcze niżej złożone w kostkę bluzki z płótna, kretonu i bawełny równiutkimi warstwami ciasno wypełniały wnętrze pachnące krochmalem i suchym drewnem. A w kącie pokoju, na podłodze pod oknem, czekała już rozpostarta czerwona poszwa z mocnego drobnoziarnistego materiału, podwójna, z blaszanymi guzikami obciągniętymi płótnem, wielka czerwona poszwa, do której należało teraz włożyć to, co najpotrzebniejsze, a potem cztery rogi związać w węzeł. Pani Walmann z uciskiem w piersiach zanurzyła dłoń między chłodne białe płótna, kruche kwieciste kretony, miękkie flanele, luźne bawełny, odnajdując pod palcami delikatne różnice, których dotąd nie wyczuwała, bo teraz, kiedy tak przyklękła przed najniższą półką, zdawało się jej, że nawet z zamkniętymi oczami po rodzaju miękkości, po ziarnistości splotów, po gładkości nitek, potrafi nieomylnie rozpoznać, która bluzka należy do Ewy, a która do Marii, które prześcieradła są z ich małżeńskiego łóżka, a które z łóżek dziewczynek. Unosząc palcami sztywne, wykrochmalone brzegi, wsuwała rękę aż po przegub między prześcieradła i wtedy, na uniesionej krawędzi białego materiału, w rogu, ukazywał się, wyszyty jeszcze przez babkę Annę, rodzinny monogram Walmannów: duże „W”, podobne do śladu kurzej łapki umoczonej w fioletowym atramencie.

A wszystko pachniało suchym jodłowym drewnem, bo szafa, choć wyglądała na orzechową, orzechową wcale nie była, jej ściany zostały tylko oklejone orzechowym fornirem o żółtobrązowych słojach w Brombergu, w warsztacie Johanna Kneippa (czarna nazwa firmy widniała na wewnętrznej stronie drzwi). Prześcieradła pachniały tą łagodną, suchą jodłową wonią, i pani Walmann, z trudem powstrzymując łzy, pogłaskała uginające się pod dłonią płótno, trochę już sprane, na brzegach w kilku miejscach strzępiące się włochatymi niteczkami.

Ale teraz nie było już czasu na poprawianie ułożenia poszewek, wygładzanie dłonią nakrochmalonych prześcieradeł, teraz trzeba było z tych równiutkich spiętrzeń wyciągnąć to, co najpotrzebniejsze, i rzucić na czerwoną poszwę rozpostartą pod oknem. A palce, sunące po krawędziach poszew i bluzek, wciąż się wahały… Więc pani Walmann, aby odwlec jeszcze na moment tę straszną chwilę, sięgnęła do drugiej części szafy, tam, gdzie na drewnianych wieszakach z drucianym haczykiem wisiały jej sukienki i płaszcze oraz płaszcze i garnitury męża. „Brać tylko to, co najpotrzebniejsze…” Pewnie wiedziała, że tak być musi. Co jednak zrobią, jeśli w Hamburgu, tam, gdzie stoi dom ciotki Heidi i wuja Siegfrieda, u których mieli się zatrzymać w drodze do Hanoweru, zastaną tylko zasypane śniegiem gruzy? (bo przecież Hamburg też był bombardowany). Alfred powinien założyć swój pocztowy, długi płaszcz z metalowymi guzikami, wiadomo, w mundurze zawsze łatwiej. Ale ona? Sięgnęła po swój bordowy płaszcz z rudym futerkiem na kołnierzu, ten, który kupili u Hartmanna na Langgasse, sięgnęła po ten płaszcz, chociaż ten drugi, granatowy z perłowymi guzikami, który wisiał obok, był znacznie cieplejszy, ale ten granatowy wyglądał dużo gorzej. Lecz naraz pomyślała z przerażeniem o czołgach, które podeszły już pod Dirschau, o tym, co tamci robią z kobietami, więc prędko sięgnęła po najstarsze brudnoszare palto, to po babce Henrietcie, zniszczone i za luźne palto z grubego sukna, które przez lata trzymali na dnie szafy – tak, to wytarte palto z pocerowanymi rękawami, takie, jakich nikt już od dawna nie nosi, będzie najlepsze… Wstrząsnęła głową: „Boże, co ja robię? Po co ten strach! Przecież już dziś wieczór będziemy daleko od Danzig, na morzu, Franz mówił, że do Hamburga jest tylko parę dni…” Mocnym szarpnięciem wyciągnęła spod prześcieradeł koszulę Marii z ciepłej flaneli i rzuciła na czerwoną płachtę.

Trzciny

O piątej szli szybko wiaduktem obok dworca w Langfuhr, pochylając głowę, gdy wysoko, z szarpiącym świstem, na ciemnym niebie ponad kratownicą mostu przelatywały w stronę lotniska pociski wystrzeliwane z Emaus albo Schidlitz, gdzie stała już – jak rano mówił Axer Bierenstein – rosyjska bateria, bijąca w zachodnie krańce dzielnicy. Chcieli przejść pod mostem na Schwarzer Weg, potem Marienstrasse na Max-Halbe-Platz i dalej do torów tramwajowych na Ostseestrasse, ale teraz czy miało to jakiś sens? Domy w okolicach rynku paliły się białym jaskrawym ogniem, prawie bez dymu, wiatr wzbijał nad dachami migotliwe strzępy – może płonące firanki, wyrwane przeciągiem z okien, może płachty papieru latające w wirach iskier. Pani Walmann, w rozpiętym płaszczu, w futrzanej czapeczce przypiętej z tyłu do włosów srebrną szpilką, z plecakiem na ramionach, prowadziła Ewę i Marię; parę kroków przed nimi pan Walmann z tobołem na plecach popychał żelazny wózek poskrzypujący zardzewiałymi osiami. Ilekroć tylko koła podskakiwały na nierównościach oblodzonego chodnika, waliza z żółtej skóry, przypięta do podwozia skórzanymi paskami, przechylała się to na jeden, to na drugi bok. Po prawej, w dole, za barierką wiaduktu, na pustej przestrzeni koło stacji połyskiwały różowawo tory biegnące z Danzig do Zoppot. Przy rampie, obok czarnego leja, sterczało z ziemi kilka zerwanych szyn. Parę kroków dalej na peronie bocznicy dopalała się mętnym, żarzącym się światłem ciężarówka „Todta”.

Hanemann obejrzał się, ale ludzie, których dostrzegł w głębi wiaduktu, nie byli jeszcze tamtymi – objuczeni paczkami i walizkami szli szybko, potykając się na grudach śniegu. Dziewczynki Walmannów, idące w milczeniu, odpowiadały burknięciami na rzucane szeptem pytania matki, która niepokoiła się o ich nogi w poskrzypujących, jeszcze nie rozchodzonych bucikach i już trzeci czy czwarty raz, gdy zatrzymywali się dla złapania oddechu, poprawiała im pod szyją wełniane szaliki. „Ależ nam jest gorąco!” – wykrzykiwała Maria. Dopiero jednak za wiaduktem, gdy weszły między domy Magdeburger Strasse i ogień nad śródmieściem Langfuhr zniknął za ciemnymi masywami nienaruszonych domów, przerażone widokiem łuny falującej nad dachami jak ciężka, wilgotna pajęczyna, przycisnęły się do matki – i wtedy pani Walmann rozpłakała się.